
Głowy polecieć muszą?
Do białych chusteczek na Mestalla zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Widzimy je tak często, że powinny już stracić swoją wymowę. Wystarczyło im jednak mocy sprawczej, aby pozbawić posady trenera. Czy zwolnią również prezydenta?
Zdezorientowany kibic Valencii, przed wyjściem na mecz najpierw wkłada do kieszeni ową chusteczkę, a dopiero później przypomina sobie, że ma jeszcze wziąć bilet, portfel i klucze do mieszkania.
Takie zachowanie kibiców wytłumaczyć oczywiście można emocjami. Rozżalenie, zawód i złość — to tylko niektóre z nich. A rozwiązań i perspektyw brak, toteż można zrobić dwie rzeczy: albo podążyć w kierunku ściany w mocnym rozbiegu, tak aby nabić sobie porządnego guza i zapomnieć na chwilę o kibicowskich rozterkach, albo swój czerep oszczędzić, a żądać głów innych. Mestalla — być może nie całe, ale w przeważającej większości — wybrało to drugie rozwiązanie.
Naganiacze nie próżnują
Szpitale w Walencji nagłego przypływu pacjentów z uszkodzeniami czaszki bać się nie powinny, za to martwić musi się człowiek, w którego złość sympatyków klubu, któremu przewodzi, zostanie teraz wymierzona. Czy sprawiedliwie? To rzecz mniej istotna. Wszak gdy niedola głowy lecieć muszą.
Poleciała już jedna. Pellegrino nie wytrzymał nawet pół roku. Sam byłem orędownikiem odesłania go do Argentyny, więc tu pretensji do kibiców z Mestalla mieć nie mam prawa. Nie potrafię się jednak zgodzić ze swoistym efektem domina, którego wystąpienie chcieliby owi kibice w swoim ukochanym klubie zobaczyć.
Sytuacja zaczyna przypominać polowanie na czarownice. Zdaje się, że żądny krwi centralny stadion Lewantu nie odpuści — muszą być ofiary. Llorente to teraz najłatwiejszy cel. Zarzucić można mu prawie wszystko: sytuacja finansowa — beznadziejna z prognozą jeszcze gorszą; transfery — mizeria okraszona przeciętnością; forma sportowa — dno absolutne.
Zastanawiam mnie natomiast, czy ci sami kibice, którzy dziś żądają głów, posiedli umiejętność zwaną retrospekcją. Mam dziwne wrażenie, że niekoniecznie, bo gdyby tak było, potrafiliby cofnąć się myślami do kilku sezonów bezpośrednio poprzedzających przyjście obecnego prezydenta. A co by tam zastali? Oprócz kilku pozytywów, takich jak zdobycie Pucharu Króla — kompletny bałagan: rozbestwienie i zabawę klubem nieodpowiedzialnych i pozbawionych wyobraźni megalomanów w stylu Solera; trenerów pokroju Koemana i Ranieriego, którzy w krótkim czasie zdążyli napsuć więcej niż można to sobie wyobrazić; zawodników, którzy zdewastowali kasę klubową sumami odstępnego, jakie za nich płacono, oraz swoimi kosmicznymi zarobkami nie dając przy tym drużynie prawie nic. Corradi, Tavano, Fiore, Del Horno — to tylko niektóre z tych nazwisk. Nie wspominając już o klubowym sejfie, przynajmniej tak dziurawym jak dziurawe są polskie drogi.
To teraz bliżej przyjrzyjmy się danym historycznym, a żeby było bardziej przejrzyście posłużmy się do tego celu kolorami: czerwony — czas przed przyjściem Llorente, zielony — wiadomo.
Tabela ligowa: 2006/2007 — miejsce 4, 07/08 — 10, 08/09 — 6, 09/10 — 3, 10/11 — 3, 11/12 — 3.
Bilans budżetowy: 2006/2007: — 28,7 miliona euro, 07/08: -62,8 , 08/09: -2,5, 09/10: +9.1, 10/11: +60.4, 11/12: +4.8.
Wydawałoby się, że takie dane obroniłyby każdego prezydenta, ale nic z tych rzeczy. Manolo dostaje po głowie nie tylko od kibiców. Nie oszczędza go człowiek, który piastował ten sam urząd w latach 94/97. “Valencia umiera pod rządami Llorente” — tak twierdzi Paco Roig, nazywając przy tym obecnego prezydenta “zdrajcą”, “manipulatorem” i “madrytczykiem”.
Do kilku metrów poniżej tego poziomu zniżył się z kolei Fernando Gomez, który sam zapewne chętnie przejąłby schedę po człowieku, z którego jakże uroczo się naśmiewa. Wyraz swojej głupocie dał na twitterze (to teraz modne) publikując taki oto fotomontaż.
Nie ulega wątpliwości, że nagonka na obecnego prezydenta niewiele ma wspólnego z troską o dobro klubu. O ile kibice w ten sposób dają wyraz swoim emocjom i bezradności, o tyle ludzie pokroju Roiga zwyczajnie ostrzą sobie zęby na jego stanowisko.
Posypywanie głowy popiołem
Llorente nie jest bez winy. Można mu zarzucać wyprzedaż największych gwiazd, czy nadal nierozwiązaną sprawę Nuevo Mestalla. Popełnił też błąd z Pellegrino i dobrze o tym wie.
“Ja, i tylko ja jestem odpowiedzialny za zatrudnienie Pellegrino. Ten kto podejmuje decyzje, czasami się myli i ja również miałem prawo się pomylić.”
Tak powiedział na swojej ostatniej konferencji prasowej, dodając przy tym:
“Jestem pewien, że Mauricio będzie kiedyś dobrym trenerem. Teraz jednak sytuacja wygląda tak, a nie inaczej”.
Pytany o obecną sytuację klubu odpowiada:
“Gdybym wiedział, że moje odejście poprawi sytuację ekonomiczną i sportową Valencii, to już dawno by mnie tu nie było. To, że drużyna znajduje się w takiej, a nie innej formie sportowej nie oznacza, że cały klub znalazł się w kryzysie.”
O swojej przyszłości zaś mówi enigmatycznie. Gdy dziennikarz pyta go o to czy będzie prezydentem Valencii na koniec sezonu odpowiada: “Mam swoje plany.”
Samokrytyka, zapewne tak bardzo oczekiwana przez jego adwersarzy, nie jest do końca trafna. Problem bowiem z Pellegrino polega na tym, że niewielu protestowało, gdy Llorente zaproponował mu objęcie schedy po Emerym. Tego drugiego kibice żegnali z ulgą, a przybycie Argentyńczyka kwitowano, często umiarkowanym, ale jednak zadowoleniem. Gdyby “El Flaco” się udało, to właśnie jego kibice nosiliby na rękach. Nikt wtedy nie pamiętałby kto dał mu szansę. Gdy jednak niedoświadczony trener zaprowadził swoją drużynę w ślepy zaułek, winowajcą okazuje się prezydent. Ot, taka niewdzięczna rola.
A może rzeczywiście zaproponowane przez Jana Tomaszewskiego — skądinąd słuszne, jak się później okazało — rozwiązanie polegające na wymianie, w znanej nam wszystkim betonowej strukturze, wszystkich — “od sprzątaczki po prezesa”, jest tym czego nam potrzeba? Zaorać Mestalla, Llorente wysłać na Wyspę Świętej Heleny i zacząć od najniższej klasy rozgrywkowej, a jakże. Niech to będzie nowe rozdanie z prawdziwego zdarzenia.
A właściwie… po co się tak emocjonować, wkrótce przecież i tak “nie będzie niczego”.

Pogoda na najbliższy tydzień.