Licencja na spanie

Miroslav Djukic

Brak dyna­mi­ki, brak iskry, brak wia­ry.

Zawsze uwiel­bia­łem fil­my z Bon­dem. Nawet bar­dzo. Jest z nimi tro­chę tak jak z Valen­cią. Zako­cha­łem się w niej w epo­ce Mata­do­ra. Choć było to dosyć daw­no, mam ten czas w pamię­ci. Tak­że dla­te­go, że tak bar­dzo przy­po­mi­na mi pierw­sze fil­my z wiel­kim Seanem Con­ne­rym. To były cał­kiem zabaw­ne cza­sy. Nie mie­li­śmy wte­dy wie­le, ale wycho­dzi­li­śmy ze sta­dio­nu z uwiel­bie­niem dla nasze­go boha­te­ra i tą chło­pię­cą chę­cią bycia jak Bond.

Dru­gi etap był krót­ki. Podob­nie zresz­tą jak przy­go­da kolej­ne­go akto­ra gra­ją­ce­go Bon­da. To epo­ka upad­ku. Na szczę­ście szyb­ko o niej zapo­mnie­li­śmy. Póź­niej przy­szedł Roger Moore, fleg­ma­tycz­ny, zaro­zu­mia­ły, ale auten­tycz­ny. Tak auten­tycz­ny jak dru­ży­na, któ­ra przy­wró­ci­ła wte­dy miej­sce Valen­cii w eli­cie.

Kolej­ny Bond, czy­li Timo­thy Dal­ton sym­bo­li­zu­je czas bole­snych pora­żek w fina­łach Ligi Mistrzów. Wiel­kie nadzie­je i brak koń­co­we­go suk­ce­su. Wte­dy przy­szedł Bro­snan, wspa­nia­ły, ele­ganc­ki, praw­dzi­wy kobie­ciarz. Mamy „ele­gan­ta”. Tym „ele­gan­tem” była dru­ży­na dowo­dzo­na przez Beni­te­za. Dru­ży­na z cha­rak­te­rem, dru­ży­na walecz­na, dru­ży­na z wiel­ką wia­rą.

Skoń­czy­ła się era Bro­sna­na i przy­szedł ten ostat­ni, Daniel Cra­ig, dla mnie tan­det­ny, zaro­zu­mia­ły, tyran. No i mamy aktu­al­ną Valen­cię: dru­ży… prze­pra­szam, gru­pę pił­ka­rzy bez pomy­słu, bez wia­ry, bez nicze­go. Pił­ka­rzy dowo­dzo­nych przez tre­ne­ra z cha­ry­zmą tyl­ko nie­co więk­szą od śli­ma­ka i, co gor­sze, zupeł­nie bez argu­men­tów.

Ta gru­pa nie repre­zen­tu­je sobą zupeł­nie nic. Gra­cze poru­sza­ją się po boisku pogrą­że­ni w tak­tycz­nym nie­ła­dzie, bie­ga­jąc po mura­wie niczym kur­cza­ki pozba­wio­ne głów. Nie­któ­rzy zasłu­gu­ją, aby grać w rezer­wach, a ci któ­rzy grać powin­ni, nie gra­ją.

Brak dyna­mi­ki, brak iskry, brak wia­ry. Brak też nie­co wsty­du. A może nawet dużo, kto wie. I bra­ku­je cze­goś, cze­go kupić nie moż­na: zaan­ga­żo­wa­nia. A gdy nie ma zaan­ga­żo­wa­nia, to nie ma nicze­go. Z zaże­no­wa­niem słu­cham opo­wia­stek o miej­scu pre­miu­ją­cym awan­sem do Ligi Mistrzów. To zupeł­ne głu­po­ty; stra­ta cza­su. Z tej mąki nie będzie chle­ba.

Naj­gor­sza w tym wszyst­kim jest obo­jęt­ność z jaką kibi­ce zaczy­na­ją trak­to­wać ten zespół. Dokład­nie taką jaką ja czu­ję w sto­sun­ku do nowe­go Bon­da. Chciał­bym znów zacząć wie­rzyć w wiel­kie rze­czy, ale to, jak wie­cie, jest bar­dzo trud­ne. Powta­rza­my czę­sto „nigdy nie mów nigdy”, bo coś musi pod­trzy­my­wać nas na duchu. Ale w tym momen­cie chy­ba nawet Sean Con­ne­ry nie potra­fił­by wywo­łać uśmie­chu na moich ustach.


Arty­kuł uka­zał się w ser­wi­sie vlcnews.es. Auto­rem tek­stu jest Car­los Egea | @cegeavivo | Tłu­ma­cze­nie: Ruben