
Brak dynamiki, brak iskry, brak wiary.
Zawsze uwielbiałem filmy z Bondem. Nawet bardzo. Jest z nimi trochę tak jak z Valencią. Zakochałem się w niej w epoce Matadora. Choć było to dosyć dawno, mam ten czas w pamięci. Także dlatego, że tak bardzo przypomina mi pierwsze filmy z wielkim Seanem Connerym. To były całkiem zabawne czasy. Nie mieliśmy wtedy wiele, ale wychodziliśmy ze stadionu z uwielbieniem dla naszego bohatera i tą chłopięcą chęcią bycia jak Bond.
Drugi etap był krótki. Podobnie zresztą jak przygoda kolejnego aktora grającego Bonda. To epoka upadku. Na szczęście szybko o niej zapomnieliśmy. Później przyszedł Roger Moore, flegmatyczny, zarozumiały, ale autentyczny. Tak autentyczny jak drużyna, która przywróciła wtedy miejsce Valencii w elicie.
Kolejny Bond, czyli Timothy Dalton symbolizuje czas bolesnych porażek w finałach Ligi Mistrzów. Wielkie nadzieje i brak końcowego sukcesu. Wtedy przyszedł Brosnan, wspaniały, elegancki, prawdziwy kobieciarz. Mamy „eleganta”. Tym „elegantem” była drużyna dowodzona przez Beniteza. Drużyna z charakterem, drużyna waleczna, drużyna z wielką wiarą.
Skończyła się era Brosnana i przyszedł ten ostatni, Daniel Craig, dla mnie tandetny, zarozumiały, tyran. No i mamy aktualną Valencię: druży… przepraszam, grupę piłkarzy bez pomysłu, bez wiary, bez niczego. Piłkarzy dowodzonych przez trenera z charyzmą tylko nieco większą od ślimaka i, co gorsze, zupełnie bez argumentów.
Ta grupa nie reprezentuje sobą zupełnie nic. Gracze poruszają się po boisku pogrążeni w taktycznym nieładzie, biegając po murawie niczym kurczaki pozbawione głów. Niektórzy zasługują, aby grać w rezerwach, a ci którzy grać powinni, nie grają.
Brak dynamiki, brak iskry, brak wiary. Brak też nieco wstydu. A może nawet dużo, kto wie. I brakuje czegoś, czego kupić nie można: zaangażowania. A gdy nie ma zaangażowania, to nie ma niczego. Z zażenowaniem słucham opowiastek o miejscu premiującym awansem do Ligi Mistrzów. To zupełne głupoty; strata czasu. Z tej mąki nie będzie chleba.
Najgorsza w tym wszystkim jest obojętność z jaką kibice zaczynają traktować ten zespół. Dokładnie taką jaką ja czuję w stosunku do nowego Bonda. Chciałbym znów zacząć wierzyć w wielkie rzeczy, ale to, jak wiecie, jest bardzo trudne. Powtarzamy często „nigdy nie mów nigdy”, bo coś musi podtrzymywać nas na duchu. Ale w tym momencie chyba nawet Sean Connery nie potrafiłby wywołać uśmiechu na moich ustach.
—
Artykuł ukazał się w serwisie vlcnews.es. Autorem tekstu jest Carlos Egea | @cegeavivo | Tłumaczenie: Ruben