Kocham Valencję. Nie lubię Valencii

Soldado i Tino Costa dyskutują z sędzią.

Któ­ryś z komen­ta­to­rów poli­tycz­nych powie­dział po prze­gra­nych przez PiS wybo­rach par­la­men­tar­nych, że tak na praw­dę Jaro­sław Kaczyń­ski nie chce wygrać — jemu wystar­czy to co ma, bo jest mu dobrze, wygod­nie.

Co to ma wspól­ne­go z Valen­cią?

Oglą­da­jąc ostat­nie mecze Nie­to­pe­rzy odno­szę podob­ne wra­że­nie. Pod­opiecz­ni Eme­re­go uwi­li sobie cie­płe gniazd­ko na trze­cim miej­scu w tabe­li La Liga i cał­kiem dobrze się tam czu­ją. To nic, że nie mają szans wygrać z Bar­ce­lo­ną, to nic, że nie dadzą rady Realo­wi, waż­ne, że są mistrza­mi tej “dru­giej-pierw­szej ligi”.

Wyraź­nie widać, że żaden, abso­lut­nie żaden pił­karz z Mestal­la nie wie­rzy w moż­li­wość osią­gnię­cia w tabe­li cze­goś wię­cej niż tyl­ko oglą­da­nie ple­ców — żeby nie użyć w tym porów­na­niu innej czę­ści cia­ła — Bar­ce­lo­ny i Realu.

To widać, sły­chać i czuć. Ale czy to uza­sad­nio­ny i zdro­wy realizm, czy może zbyt­nia ostroż­ność i nad­mier­ny pesy­mizm (nie­rób­stwa nie wspo­mi­na­jąc)?

Bokserzy z Mestalla

Każ­dy kto oglą­dał kil­ka ostat­nich meczów Valen­cii zasta­na­wia się zapew­ne, czy pił­ka­rze czę­ściej na tre­nin­gach ćwi­czą strza­ły, wyko­ny­wa­nie sta­łych frag­men­tów gry, warian­ty tak­tycz­ne, czy może raczej boks taj­ski, ewen­tu­al­nie zapa­sy w sty­lu wol­nym czy “sztu­kę zaczep­ki, tak żeby nie dostać kart­ki, a stra­cić tro­chę cza­su”. Oglą­da­nie ostat­nich poczy­nań bia­ło-czar­nych może przy­pra­wić praw­dzi­we­go kibi­ca o kon­wul­sje, tudzież odruch wymiot­ny.

Mówi się, że jak ktoś jest sam­cem alfa, to nie musi udo­wad­niać, że jest sam­cem alfa; że jak jest wiel­ki, to tak na praw­dę nie zda­je sobie spra­wy z tego, że jest wiel­ki; że praw­dzi­wy mistrz, to cały czas uczeń.

Tym­cza­sem pod­opiecz­ni Miste­ra zacho­wu­ją się tak jak­by osią­gnę­li poziom nie­ziem­ski, jak­by sta­li się pił­kar­ski­mi boga­mi, któ­rych przed wygry­wa­niem powstrzy­mu­ją tyl­ko nie­chęt­ni i nie­spra­wie­dli­wi sędzio­wie, oraz rywa­le cią­gle szar­pią­cy ich za koszul­ki i pod­sta­wia­ją­cy nogi (strasz­ne urwi­sy), a… i jesz­cze wypcha­ne kasy klu­bo­we, a raczej wiel­kość zacią­gnię­tych kre­dy­tów Bar­cy i Realu.

Kibic oglą­da­ją­cy obec­ną Valen­cię zasta­na­wia się zapew­ne czy oglą­da jesz­cze mecz pił­kar­ski czy już może wal­kę bok­ser­ską. Wiecz­ne zaczep­ki, pre­ten­sje, symu­la­cje, zło­śli­wo­ści, dys­ku­sje z rywa­la­mi i sędzia­mi — to wszyst­ko jest już dzi­siaj sta­łym ele­men­tem “tak­ty­ki” Nie­to­pe­rzy. Wiecz­nie wykłó­ca­ją­cy się o każ­dą głu­po­tę Sol­da­do, od cza­su do cza­su nadep­tu­ją­cy z roz­ma­chem na twarz leżą­ce­go rywa­la; Bane­ga nie poda­ją­cy ręki prze­pra­sza­ją­ce­mu go — star­sze­mu o nie­mal deka­dę — kapi­ta­no­wi prze­ciw­ni­ków; Alves poka­zu­ją­cy pił­ka­rzom i kibi­com gospo­da­rzy, że przy­da­ło­by się im skie­ro­wa­nie do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go – to tyl­ko kro­pla w morzu, kil­ka małych przy­kła­dów.

Zespół praw­dzi­wych gwiaz­do­rów, któ­rym nie moż­na ode­brać pił­ki bo dener­wu­ją się jak dzie­ci w przed­szko­lu. “Prze­cież jeste­śmy trze­cią siłą w Hisz­pa­nii” — cóż za osią­gnię­cie, rze­czy­wi­ście — wszy­scy powin­ni się nam kła­niać, albo lepiej — two­rzyć szpa­ler przed wej­ście na mura­wę, a co… jak dla mistrzów. Poko­ra głup­cze, poko­ra — chcia­ło­by się rzec.

Zasta­na­wia­ją­ce tyl­ko ilu z tych gwiaz­do­rów pamię­ta jesz­cze kie­dy ostat­nio Valen­cia coś wygra­ła? Tak — mamy dłu­gi, tak — Real i Bar­ce­lo­na są znacz­nie sil­niej­sze, i tak — mamy graj­ków typu Adu­riz, Deal­bert, Bru­no czy Bar­ra­gan, któ­rych stać co naj­wy­żej na grę w dru­ży­nach pla­su­ją­cych się w poło­wie tabe­li. Ale czy to zna­czy, że mamy ambi­cję scho­wać do kie­sze­ni i zapo­mnieć, że Valen­cia od lat gra o wszyst­ko, że nie­to­perz na pier­si do cze­goś zobo­wią­zu­je, że dru­ga w tabe­li Bar­ce­lo­na wyprze­dza nas zale­d­wie o kil­ka oczek?

Zachować status quo?

A może my po pro­stu nie chce­my wygry­wać? Może odpo­wia­da nam sta­tus quo? Tu jest wygod­nie, trze­cie miej­sce w lidze — wszy­scy (no..prawie) się nas boją, znów zagra­my w Lidze Mistrzów; a że się nam cza­sem zda­rzy par­tyj­ka sza­chów z jaki­miś chłop­ca­mi do bicia z koń­ca tabe­li… cóż, zda­rza się.

Dopó­ki mamy pił­ka­rzy — chłop­ców, z wydmusz­ka­mi zamiast praw­dzi­wych “cojo­nes”, prze­ko­na­nych o swo­jej wyima­gi­no­wa­nej wiel­ko­ści, dopó­ty będzie­my czę­ściej oglą­dać ich bok­ser­skie spa­rin­gi i prze­py­chan­ki, niż praw­dzi­wy, ład­ny fut­bol. Bo jak się komuś wyda­je, ze jest wspa­nia­ły, a nie jest — to chce to za wszel­ką cenę udo­wod­nić; a jak się jest na praw­dę wiel­kim i prze­ko­na­nym o swo­jej war­to­ści — to się po pro­stu robi swo­je.

Tyl­ko cze­kać aż się nam zacznie to prze­mi­łe, wygod­ne gniazd­ko palić pod tył­ka­mi. Niech tyl­ko Levan­te wygra z Zara­go­zą i trze­ba się będzie zno­wu zabrać do robo­ty. W samą porę.

UPDATE: Tekst został napi­sa­ny po zre­mi­so­wa­nym meczu z Osa­su­ną 22-go stycz­nia bie­żą­ce­go roku. Czy sytu­acja zmie­ni­ła się od tam­tej pory? Odpo­wiedź na to pyta­nie pozo­sta­wiam wam, Dro­dzy Czy­tel­ni­cy.