Patrząc na karierę Unia Emery’ego w Valencii zaczynam zastanawiać się, czy to już ostatni sezon, kiedy to Bask prowadzi nietoperze? Skąd taki pomysł i w czemu w takim właśnie momencie w mojej głowie się rodzi postaram się jak najrzetelniej wyjaśnić.
Zacznijmy od tego, iż obecny, trzeci już sezon pod własnymi sterami Emery trzyma Valencię. Jest to rok z pewnością dla niego szczególny. W końcu wszak do dyspozycji ma dokładnie to, czego mógł się domagać. Od zarządu i prezydenta klubu przed sezonem otrzymał pełne votum zaufania, zgodnie z jego życzeniami dopasowano kadrę, nawet odejście dwójki Davidów Villi oraz Silvy zadziałać mogło na korzyść jedynie Unaia . Wraz z odejściem największych gwiazd stanął przed koniecznością stworzenia kolektywu, którego jedynym prawowitym liderem zostać może tylko trener. Takiej władzy Emery nie posiadał nigdy wcześniej i możliwe, że nigdy później też takiej swobody działania mieć nie będzie. Zdecydowanie więc jest to najbardziej istotny dla Baska sezon w Valencii. Albo udowodni, że jest idealnym człowiekiem na swojej pozycji, albo poważnie obawiać się będzie musiał o swoją posadę. Co jest bardziej prawdopodobne? Niestety, w mojej ocenie, to drugie.
Zapewne każdemu z nas, sympatyków ches, nieobcy jest widok Emery’ego stojącego przy bocznej linii boiska, z demonicznym wyrazem twarzy wpatrującego się w wysiłki swoich podopiecznych. Nie żartuję, uchwycony okiem kamery wzrok Baska na myśl przywodzi mi mitycznego bazyliszka, czasem więc dziwię się, jak pod ciężarem tego spojrzenia nie ulec Valencii potrafią przeciwnicy. Tak, czy inaczej, za każdym razem, gdy ową scenę widzę zastanawiać się zaczynam, jakie zaklęcia pod nosem wypowiadać musi szkoleniowiec nietoperzy, jaki szatański plan kryje się pod tą demoniczną maską? Cały czas nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż zaraz to właśnie Emery z rękawa wyciągnie skrzętnie ukrywanego asa, powalając tym samym przeciwników, a obserwatorów wprawiając w osłupienie. I „wrażenie” chyba w tym twierdzeniu wydaje się być najbardziej istotnym słowem. Im częściej mam okazję oglądać wyczyny Valencii na boisku tym mniej wierzę w nieoczekiwany zwrot akcji, suspens rodem z filmów Alfreda Hitchcocka. Rzeczywistość bywa niestety znacznie bliższa kinematografii klasy B, gdzie jedynym co pozwala przetrzymać jednostajną akcję jest komizm tandetnego wykonania dzieła. Idąc dalej w tym porównaniu, zaczynam obawiać się, iż twórca słynnego cytatu „zamiast 0–0 wolę zremisować 5–5”, z upływem czasu niebezpiecznie zaczyna zbliżać się do serwowania nam widowisk, które w wersji kinowej można by reklamować tytułem „Zabójcze ryjówki”, czy też „Atak ludzi aligatorów”.
W najmniejszym stopniu nie zamierzam się tu wywodzić nad tym co i jak Emery robi źle. Jestem przekonany, że w dziedzinie trenowania profesjonalnego klubu piłkarskiego nie dorastam mu do pięt, jednak jako kibic mam prawo domagać się chleba i igrzysk. W myśl tego antycznego powiedzenia chlebem kibica stają się zwycięstwa, a igrzyskami spektakle, które na długo pozostają w jego pamięci. I tak w obu przypadkach odczuwam niestety niedosyt. Nawet jeżeli na tle bardziej renomowanych rywali Valencia potrafi zaprezentować się atrakcyjnie, to korzyści punktowych z takich pojedynków nie wynosi. Z drugiej strony przy teoretycznie mniej wymagających przeciwnikach nietoperze serwują nam zupełnie mdłe danie. Tak jak gdybyśmy w barze mlecznym mieli zamówić prawdziwie śródziemnomorskie danie: po pierwszym kęsie przekonujemy się, że jest zupełnie bez smaku, lecz zjadamy, bo doskwiera nam głód. Podobnie dzieję się właśnie w Valencii, której główny kucharz obiecując nam na wstępie rozkosze dla podniebienia z czasem stracił wszystkie swoje receptury (o ile kiedykolwiek takie posiadał).
Reasumując porzucę już wszystkie te imaginacyjne analogie i skupię się nad tym co najbardziej mi doskwiera w Valencii, jaką widzę. A odnoszę wrażenie, że obserwuje zespół bardzo monotonny. Blanquinegros albo „grają o zwycięstwo” i przegrywają, albo po prostu „grają” i wygrywają. Tak samo cieszyć się można wysokimi wygranymi nad m.in. Malagą, czy Rangersami, jak silne jest poczucie o ich przypadkowości. Bywa też tak, że zespół nie prezentuje nic lub prawie-nic, a jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności tylko uratuje punkt (bliźniacze remisy 1–1 z Saragossą i the Gers). Wszystko to jakoś wydaje mi się być za mało, jak na klub mający ambicję mianować się „trzecią siłą Primera Division”. Do Emery’ego nie można mieć zbyt wielkiej pretensji o wyniki, jakie notuje, wciąż przecież oscyluje wokół pierwszej czwórki. Ja jednak osobiście chciałbym jeszcze móc oglądać Valencię taką, jaką ją poznałem – grającą mądrze, dojrzale, dającą czasem lekcję solidnego futbolu tym teoretycznie mocniejszym. Marzycielska nieco natura pozwala mi wierzyć, że takie czasy jeszcze nadejdą, wyuczony realizm z kolei podpowiada, że niezbędna do tego będzie zmiana szkoleniowca.