Valencia w ostatnich czterech spotkaniach zdobyła zaledwie 4 „oczka”. Czy to już oznaka kryzysu? Czyżby ekipa Unia Emery’ego, która tak skutecznie odskoczyła czołówce Primera Division na starcie rozgrywek, łapała już zadyszkę?
Niedługo minie miesiąc od pierwszej porażki, jaką zaliczyła Valencia w obecnym sezonie. 29 września Nietoperze na własnym stadionie nie sprostali Manchesterowi United i po bramce Javiera Hernandeza musieli uznać wyższość gości z wysp. Pierwsze potknięcie, trzeba przyznać wybiło nieco z rytmu zespół, który koncertowo wręcz rozpoczął tegoroczne rozgrywki. Wysokie zwycięstwa nad Malagą oraz Burasporem na otwarcie odpowiednio Primera Division oraz Ligi Mistrzów pozwoliły wierzyć, iż będziemy świadkami pasjonującego sezonu w wykonaniu Blanquinegros. Euforyczne nastroje podtrzymały dodatkowo kolejne tryumfy na ligowych podwórkach i zaczęliśmy śnić już o Valencii wielkiej, niepokonanej. Myśli samowolnie wracały w milenijny przełom i okres, w którym nazwa stolicy Lewantu nabierała znaczenia w futbolowej europie. Dekadę później klub powrócił na europejskie stadiony, gdzie wyraźnie zaznaczył swoją obecność. Kibicom nie trzeba wiele, by popuścić wodze jakże szerokiej wyobraźni. „Powstanie, jak Feniks z popiołów” kołatało się zapewne w głowach wielu sympatykom Valencii. Wszystko układać zaczęło się w zwięzłą całość. Balon oczekiwań rósł. Do czasu. Każda mydlana bańka pęknąć musi. Tak też się stało wraz z wizytą na Mestalla „czerwonych diabłów” Alexa Fergusona. Okazało się, że grająca ambitnie, atrakcyjnie dla oka Valencia przegrać może. Następnie chętnym rewanżu kibicom Blanquinegros zaserwowali dość nerwowe widowisko przeciwko Athletic Bilbao oraz ciężkostrawną porażkę w stolicy Katalonii. Tak sporządzone danie dopełnił ostatecznie w środowy wieczór zremisowany pojedynek w Glasgow. Oto z czym oswajamy się dzisiaj. A kibic, stworzenie z natury niecierpliwe, wymaga odpowiedzi: to tyle z tegorocznych sukcesów, czy też zwykłe potknięcie spowodowane oglądaniem się za siebie na rywali?
Fakty rozumieć można dwojako. Wariantem optymistycznym będzie oparcie się na statystykach, w języku których klub plasuje się na czwartej lokacie Primera Division ze stratą zaledwie punktu do lidera. Sceptyczny realista z kolei sprostuje informacje tłumacząc, iż większość punktów zespół zdobył ogrywając słabszych rywali, w konfrontacji z tymi bardziej wymagającymi zaś nie był w stanie udokumentować swojej supremacji. Jedno i drugie słuszność. Gdzie więc szukać odpowiedzi na nurtujące pytanie?
Zbierzmy więc odrobinę informacji w całość. Po pierwsze: za nami zaledwie przedbiegi, gdzie każdy z zespołów zdążył pokazać większość co nieco swojego potencjału. I tak też równie zakłopotani mogą czuć się również sympatycy konkurencyjnych drużyn. Fani Blaugrany musieli już przełknąć bardzo gorzką pigułkę w postaci porażki na własnym terenie przeciwko beniaminkowi z Alicante, oraz stracie punktów w konfrontacji w starciach z przeciwnikami pokroju Rubina Kazań, czy Mallorci. Z kolei rywal z europejskiego podwórka, Manchester United na obecną chwilę więcej spotkań zremisował, niż wygrał. Na takim tle za swoje osiągnięcia Valencia nie ma się co wstydzić. Następnie, kontynuując poprzednią myśl trzeba uświadomić sobie, iż na tak wczesnym etapie rozgrywek zespoły są na etapie klarowania swojej gry, poddawania sprawdzeniu swoich przedsezonowych przygotowań. Ewentualne potknięcia w tym okresie pozwolić mogą na poprawienie niedociągnięć, które w późniejszym czasie okazać się mogą o wiele bardziej brzemienne w skutkach. Używając również analogii do dowolnej z gier karcianych trzeba zrozumieć, że ten kto na początku odsłoni wszystkie swoje atuty dalej staje się nie groźny dla przeciwników. Chyba więc lepiej, że całej swojej talii Valencia jeszcze nie odkryła, dzięki temu emocje nie stygną. Co z kolei poradzić na to zdezorientowanemu kibicowi? Chyba jedynie tyle, iż jest to zajęcie niezwykle stresujące. Mając na względzie dobry stan zdrowia społeczeństwa namawiam, by osobom o słabych nerwach zdecydowanie je odradzać.