Pierwsze 15 minut przebywania w sali rozprawy utwierdziło mnie w 3 przekonaniach: w Walencji sądowe sale są zbyt małe, ludzi interesujących się sportem jest zbyt wielu, a systematyczny spadek zawartości tlenu w powietrzu w połączeniu ze stałym wzrostem temperatury proporcjonalnym do przyrostu czasu może mieć fatalne w skutkach efekty. Długo musiałbym szukać słów zdolnych w odpowiednim stopniu opisać moją narastającą frustrację spowodowaną przedłużającym się oczekiwaniem na rozpoczęcie obrad, dlatego posłużę się mało oryginalnym porównaniem: czułem się jak ostatni pacjent w popołudniowej kolejce do popularnego lekarza. Z tą tylko różnicą, że na sali rozpraw tak samo cierpieli pozostali obserwatorzy, u lekarza każdy bliższy gabinetu napawa się błogą nadzieją rychlejszego spotkania ze znachorem, z lubością oglądając się za siebie, nasycając widokiem każdego, kto czekać zmuszony będzie choćby nanosekundę dłużej. Każde jednak oczekiwanie, nawet to na rozprawę ws. Davida Albeldy musi się kiedyś zakończyć i długo wyczekiwany sędzia zaszczycił nas uroczystym wejściem na salę. Przysiągłbym, że majestatycznie stawiane kroki mają tylko jeden cel – pognębić ścieśniony do ostatnich granic ściśliwości, z konieczności stojący tłum gawiedzi, rządnej przekonujących mów, łez, oskarżeń, oszczerstw, pomówień i bezczelnych kłamstw. Z nieskrywaną ciekawością rzuciłem okiem na oskarżonych, co było nie lada wyczynem w pomieszczeniu szczelnie niemal wypełnionym ludzkimi głowami, szyjami, i irytująco szerokimi ramionami. Z satysfakcją przez całą pełną sekundę kontemplowałem dwie znajome twarze, niegdyś – pełne dumy i ambicji, nieskrywanej pogardy i z odwiecznym ironicznym uśmiechem wyrytym na twarzy – obecnie – dokładnie takie same, tylko lekko może zaróżowione naturalnym odruchem organizmu postawionego w skrajnie beztlenowych warunkach. Dłuższa obserwacja nie była możliwa – najwidoczniej osoba stojąca 10 metrów dalej wykonała tak gwałtowny ruch jak np. ziewnięcie, i zaburzyła strukturę tłumu w promieniu dobrych 15 metrów. Ja też padłem ofiarą efektu domina i moja głowa powędrowała w kierunku niezupełnie istotnym z czysto sportowego punktu widzenia, bowiem portrety hiszpańskich monarchów z przeciwległej ściany z pięknem jakiejkolwiek dyscypliny wiele wspólnego raczej nie miały.
Z nieskrywaną radością wyłowiłem pierwsze słowa oskarżyciela. Radością, która nikła adekwatnie do rozwoju monologu przedstawiającego zarzuty w najbardziej zawiły sposób jaki tylko można sobie wyobrazić. Byłem oczywiście pod wrażeniem słów przedstawiciela poszkodowanego Albeldy – mówił tak przekonująco, że spodziewałem się na koniec co najmniej podwójnej kary śmierci. 60 mln euro żądanego odszkodowania w jakiś sposób mnie więc rozczarowały… Nieco inną reakcję wywołały u prawnika obrony, który rozszerzył powieki o cały milimetr – u tego zupełnie pozbawionego wyrazu twarzy człowieka musiało oznaczać to niebywałe zdumienie. Prawdopodobnie ani o milimetr nie zadrgały za to jego struny głosowe, gdy przystąpił do odpierania dopiero co usłyszanych ataków. Nie wiem czy jego wrodzony antytalent czy właśnie talent to sprawił, ale całe przemówienie mogło uśpić człowieka cudem wyłowionego z morza kawy. Skutkiem tego, już po chwili na sali zrobiło się już wiele luźniej – mogłem już swobodnie kręcić głową bez narażania oka sąsiada znajdującego się w polu rażenia mojego nosa.
W przemówieniu adwokata nie było nic zaskakującego – do znudzenia powtarzane frazesy o czysto sportowych podłożach decyzji Koemana, zapewnianie, że Albelda ciągle jest zawodnikiem Valencii i ma szansę przebić się do pierwszego składu, czy przypominanie postaw pozostałej dwójki zawodników, którzy nie porwali się świętokradzko osądzać własny klub za nieprzychylną im decyzję. Zdawało się, że monotonii monologu nie przerwałoby nawet lądownie UFO na gmachu sądu.
Pewne ożywienie wniosło dopiero przesłuchiwanie świadków, będących również – jak i poszkodowany – piłkarzami Valencii. Kto spodziewał się jednak sensacyjnych oświadczeń, oskarżeń pod adresem klubu bądź byłego kapitana, wznoszenia oczu do nieba czy piekielnych wyzwisk – głęboko się rozczarował. Było niemal nijak, bardzo zwyczajnie, o ile zwyczajna może być rozprawa w cywilnym sądzie w sprawie bezpodstawnego odsunięcia piłkarza od drużyny. Jedni wskazywali na nieuzasadnione pretensje byłego kapitana, zdającego się żądać pewnego i stałego miejsca w zespole, mimo całkiem przeciętnej gry, inni sugerowali, że zawodnik powinien móc w takiej sytuacji swobodnie dysponować swoim kontraktem. Przekonującego pomysłu na rozwiązanie sporu jednak nie było. Nie znalazł go także sędzia, decydując się raz jeszcze dać szansę stronom na osiągnięcie porozumienia, uchylając się jeszcze od ostatecznego werdyktu. O ile więc sama rozprawa wywołała rozczarowanie, o tyle decyzja sędziego swoiste rozgoryczenie – nikt jakoś zdawał się nie wierzyć w możliwość kompromisu, a nadzieje na szybki jednoznaczny werdykt okazały się niezwykle płonne. W paskudnym humorze, z wyraźnym zrezygnowaniem wypisanym na twarzy, każdy udawał się w stronę wyjścia. Nie pozostało i mnie więc nic innego, bowiem chcąc nie chcąc, niesiony siłą tłumu, zdegustowany i zniesmaczony jak Arab alkoholowej libacji, a zmęczony jak po Ramadanie, opuściłem wreszcie gmach Sądu Pracy.