Grudniowa rewolucja Koeman’a

W nocy z 6 na 7 listo­pa­da 1917 roku wybu­cha­ła w Rosji naj­słyn­niej­sza z rewo­lu­cji nazwa­na czer­wo­ną. Wiel­ka był tyl­ko z nazwy, bowiem odpo­wia­da­ło za nią kil­ku robot­ni­ków poprze­bie­ra­nych za żoł­nie­rzy, któ­rzy bez więk­sze­go opo­ru usta­no­wi­li w kra­ju tota­li­tar­ny reżim, któ­ry póź­niej na ponad pół wie­ku znie­wo­lił pół Euro­py. Swo­ją wer­sję rewo­lu­cji pró­bu­je teraz w Valen­cii wpro­wa­dzić Ronald Koeman, a prze­wrót ten w wie­lu wzglę­dach przy­po­mi­na ten bol­sze­wic­ki. Holen­der nie uzna­je żad­nych zasad moral­nych i etycz­nych, strze­la do każ­de­go, kto się nawi­nie, a z jego ideą nie zga­dza się przy­gnia­ta­ją­ca więk­szość Valen­cia­ni­stas. Bez ofiar się nie obę­dzie. Dwie już padły – David Albe­da i San­tia­go Cani­za­res. Czy słusz­nie?

Jak poka­zu­je histo­ria, rewo­lu­cja kro­kiem jest bar­dzo rady­kal­nym i czę­sto nie­prze­my­śla­nym. Tym trud­niej mówić o jej słusz­no­ści, gdy odpo­wia­da za nią czło­wiek, któ­ry w klu­bie prze­by­wa zale­d­wie mie­siąc. Przez ten czas, Koeman led­wie zapo­znał się z kadrą dru­ży­ny, prze­pro­wa­dził się do nowe­go miesz­ka­nia w Walen­cji, zapew­ne nie miał nawet cza­su, by nauczyć się choć­by słów klu­bo­we­go hym­nu, a już prze­pro­wa­dza zamach na jego sym­bo­le. Bo tako­wy­mi z pew­no­ścią nazwać moż­na Albel­dę i Cani­za­re­sa – wie­lo­let­nich kapi­ta­nów “Bla­nqu­ine­gros”.

Obaj nie są w naj­wyż­szej for­mie – to fakt. Obaj mają też spo­ro lat na kar­ku. Ale czy to oni w cało­ści odpo­wia­da­ją za kry­zys dru­ży­ny? Czy nie nale­ży im się choć tro­chę sza­cun­ku za tyle lat gry w bar­wach Nie­to­pe­rzy i szan­sa na reha­bi­li­ta­cję? Zamiast tego, potrak­to­wa­no ich jak wro­ga rewo­lu­cji i zaplu­ty karzeł reak­cji, sta­wia­jąc pod ścia­ną i ska­zu­jąc na pił­kar­ską śmierć.

Byłem jed­nym z pierw­szych, któ­rzy rzu­ci­li kamie­niem w Albel­dę, wska­zu­jąc go jako win­ne­go kry­zy­su dru­ży­ny – przy­zna­ję. Ale dziś, gdy ktoś posu­nął się o krok dalej i usu­nął go z dru­ży­ny, mam wra­że­nie, że ska­za­li­śmy nie­win­ne­go. A już na pew­no, roz­pra­wa Albel­dy nie powin­na wyglą­dać tak, jak ją w klu­bie prze­pro­wa­dzo­no. Bez moż­li­wo­ści obro­ny, z jed­no­oso­bo­wą ławą przy­się­głych i naj­su­row­szym moż­li­wym wyro­kiem. Widząc łzy, któ­re kapi­tan i wycho­wa­nek Nie­to­pe­rzy uro­nił na poże­gnal­nej kon­fe­ren­cji pra­so­wej wzru­szy­łem się rów­nie moc­no. Coś wła­śnie się skoń­czy­ło. A że rewo­lu­cje pra­wie nigdy nic dobre­go ze sobą nie przy­no­si­ły, moje oba­wy, co do przy­szło­ści lewan­tyń­skie­go klu­bu wła­śnie osią­gnę­ły swój szczyt.