Fałszywy kapitan

Gdy­by 2–3 lata temu zapy­ta­no mnie o gra­cza, z któ­rym jako kibic Valen­cii utoż­sa­miam się naj­bar­dziej, bez waha­nia odparł­bym – David Albe­da. Kapi­tan Nie­to­pe­rzy był dla mnie per­so­na­li­za­cją sło­wa “Valen­cia­ni­sta”, a patrząc ze stro­ny czy­sto spor­to­wej – jed­nym z naj­lep­szych defen­syw­nych pomoc­ni­ków na świe­cie. Dziś, żad­ne z tych okre­śleń nie pasu­je już do lewan­tyń­skiej „6”, a z pił­ka­rza czę­sto okre­śla­ne­go mia­nem ”ser­ca zespo­łu”, stał się on per­so­na non gra­ta dla kibi­ców Los Ches. A przy­naj­mniej dla mnie.

We wczo­raj­szym spo­tka­niu z Schal­ke kapi­tan jede­nast­ki z Esta­dio Mestal­la po raz kolej­ny zaświe­cił przy­kła­dem dla resz­ty dru­ży­ny, poka­zu­jąc jej jak zwy­cię­żać mają. Tfu… poka­zał, ale w jaki spo­sób zmar­no­wać moż­na olbrzy­mi wysi­łek zespo­łu, osła­bia­jąc go idio­tycz­nie zaro­bio­ną czer­wo­ną kart­ką. W jaki spo­sób, ktoś tak cenio­ny jak wycho­wa­nek Che, może w cią­gu tak krót­kie­go cza­su stać się dla kibi­ców wro­giem numer jeden, wbi­ja­ją­cym im nóż w ple­cy w klu­czo­wym momen­cie?

Począ­tek upad­ku Albel­dy to koń­ców­ka zeszłe­go sezo­nu, kie­dy to w wyni­ku dobrej posta­wy zespo­łu w Lidze Mistrzów, jej kapi­tan doszedł do wnio­sku, ze wart jest o wie­le wię­cej, niż mu w klu­bie pła­cą, wygła­sza­jąc przy tym nie­zwy­kle sto­sow­ne dekla­ra­cje o tym ”ile pie­nię­dzy stra­cił, gra­jąc dla Valen­cii”. Świat obiegł­by plot­ki trans­fe­ro­we łączą­ce go z Bar­ce­lo­ną i inny­mi poten­ta­ta­mi, a jak na praw­dzi­we­go kapi­ta­na przy­sta­ło, Albe­da odci­nał się od tych pogło­sek jak mógł: ”Jeśli moja sytu­acja w Valen­cii nie ule­gnie zmia­nie, prze­no­si­ny do Barçy były­by satys­fak­cjo­nu­ją­ce” – rzekł w któ­rymś z wywia­dów. By było śmiesz­niej, gdy Beni­tez odcho­dził 3 lata temu do Liverpool’u Albe­da był pierw­szym, któ­ry go skry­ty­ko­wał suge­ru­jąc przy tym, że hisz­pań­ski szko­le­nio­wiec bar­dziej inte­re­so­wał się pie­niędz­mi, niż losem dru­ży­ny. Jed­na twarz, a dwa tak róż­ne od sie­bie obli­cza. Osta­tecz­nie pomoc­nik Ches nowy kon­trakt otrzy­mał, co naj­wy­raź­niej uznał za zwień­cze­nie swo­jej spor­to­wej karie­ry i jego posta­wa na boisku obec­nie ogra­ni­cza się jedy­nie do truch­tu, nie­udol­nych wśli­zgów i kiwa­nia gło­wą przy każ­dej stra­co­nej bram­ce. Czy ktoś taki ma moral­ne pra­wo zakła­dać opa­skę kapi­ta­na?

David Albel­da to nie tyl­ko uoso­bie­nie deka­den­cji, jaka roz­prze­strze­ni­ła się w szat­ni “Bla­nqu­ine­gros”, ale tak­że umie­jęt­no­ści pił­kar­skie, któ­re — nie prze­sa­dza­jąc ani tro­chę — są u nie­go naj­mniej­sze w całej, 25-oso­bo­wej kadrze Nie­to­pe­rzy. Nawet Ari­zmen­di czy Zigic, uzna­ni wszem i wobec za ”drew­na”, prze­ra­sta­ją go pił­kar­sko w rów­nej pro­por­cji, co wzro­stem. Albel­da nie potra­fi podać, jest okrut­nie wol­ny, o tech­ni­ce praw­do­po­dob­nie nigdy nie sły­szał, a jedy­ne atu­ty, jaki­mi się dotych­czas rato­wał – gra w odbio­rze i agre­syw­ność, są dziś mar­ną namiast­ką tego, z cze­go nie­gdyś sły­nął. Kapi­tan Valen­cii w każ­dym spo­tka­niu tra­ci wię­cej piłek, niż prze­chwy­ci, zosta­wia rywa­lom ogrom­nie dużo miej­sca na roze­gra­nie akcji i nie nadą­ża za ich kontr­ata­ka­mi. W kil­ku sło­wach – jest dla zespo­łu kulą u nogi, rakiem toczą­cym jego zdro­wy orga­nizm. Od Koema­na zale­ży, czy znaj­dzie na nie­go reme­dium, któ­re być może ma tuż pod swo­im nosem. Kto bar­dziej spo­strze­gaw­czy, ten wie o kogo cho­dzi.