Sytuacja w Valencii jest dramatyczna. Drużyna przypomina zbieraninę amatorów, a trener twierdzi, że nie wie dlaczego jego piłkarze nie potrafią wymienić między sobą kilku prostych podań, stawiając ich tym samym pod ogromną presją. Gdzie leży klucz do zakończenia tej patowej sytuacji? Jakżeby inaczej – u Amadeo Salvo.
Ale zacznijmy od początku. Problemy obecnej Valencii zaczęły się wraz z zakończeniem poprzedniego sezonu. Brak awansu do rozgrywek Ligi Mistrzów, a następnie odejście Valverde, Albeldy i Soldado wymagało natychmiastowych reakcji ze strony zarządu. Gdy morale drużyny spada do tak niskiego poziomu i traci się przy tym trzech liderów, ludzi z charakterem, którzy jako jedyni potrafią zmobilizować resztę do walki, wtedy nie można liczyć na to, że nowy sezon, ot tak, ponownie rozbudzi nadzieje i głód zwycięstw w drużynie. Potrzeba kogoś, kto będzie potrafił to zrobić.
Zatrudnienie Miroslava Đukića, na pozór, wydawało się czymś naturalnym. On nie chciał przedłużać kontraktu w Valladolid wiedząc, że pojawiła się szansa pracy na Mestalla, a włodarze Valencii przyjęli z otwartymi rękoma kogoś kto, po pierwsze – może liczyć na poparcie kibiców, po drugie – dobrze się zapowiada, a po trzecie – i może najważniejsze – zbytnio nie obciąży klubowej kasy. Đukić i Salvo wpadli sobie w ramiona, nie biorąc pod uwagę okoliczności, w których się znaleźli.
Rzeczywistość okazała się nad wyraz brutalna szybciej niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Pretemporada wypadła mizernie, ale dawała pewne nadzieje. Za to już pierwsze mecze o punkty pokazały absolutny bezwład, który w drużynie z Mestalla zadomowił się na dobre.
Paco Polit przyrównuje pracę Mirka Djukicia do roboty przedszkolanki, która zbiera negatywne opinie za nieposłusznych podopiecznych.
— Dominik Piechota (@dominikpiechota) September 21, 2013
Jak się okazało Đukić znalazł się w nieodpowiednim miejscu i w równie nieodpowiednim czasie. Podobnie zresztą jak Pellegrino przed rokiem. Gdy dostajesz pod opiekę piłkarzy, dla których bronienie barw klubowych nie jest specjalną motywacją; gdy masz trenować drużynę, która w znacznej części składa się z zawodników rozglądających się za innym pracodawcą; gdy ci sami zawodnicy smak zwycięstwa znają tylko z partyjek na PlayStation, wtedy lepiej żebyś miał cojones ze stali i potrafił być dla nich jednocześnie kumplem, ojcem i mentorem. Lepiej żebyś umiał rozmawiać z każdym z nich z osobna, rozumiał każdego z nich z osobna i potrafił każdego z osobna przekonać, że jest coś do wygrania, coś do udowodnienia i coś do wywalczenia.
Serb nie jest takim typem szkoleniowca. W dodatku już na początku swojej pracy popełnił kardynalny błąd, krytykując swoich piłkarzy po pierwszej porażce i stawiając ich tym samym pod ogromną presją. Człowiek, który ma być buforem przyjmującym na siebie krytykę kibiców i prasy ustawia się – zapewne niechcący – w roli „dobrego szeryfa”. Gdy próbuje naprawić swój błąd (konferencja prasowa po meczu ze Swansea) jest już za późno. Raz stracone zaufanie trudno odzyskać, zwłaszcza, gdy sytuacja jest tak beznadziejna.
Warto przeczytać: Đukić: “Macie ze mną problem?”
—
Niemoc piłkarzy Valencii w starciu ze Swansea
Świadczą o tym choćby głosy dochodzące z szatni, jakoby piłkarze nie byli zadowoleni z pracy z Dejanem Illicem, trenerem odpowiedzialnym za przygotowanie fizyczne. Sztab szkoleniowy odpiera te zarzuty, twierdząc, że to zwykłe wymówki, które mają usprawiedliwić słabe wyniki. Podobna sytuacja miała miejsce przed rokiem, gdy za czasów Pellegrino, zawodnikom nie podobały się metody Gabriela Macayi, również trenera od przygotowania fizycznego. Jak to się skończyło wtedy, wszyscy wiemy.
Założenie, że winnym jest tylko trener od przygotowania fizycznego byłoby zbytnim uproszczeniem. Po czwartkowym meczu, w tym samym czasie gdy Đukić rozmawiał z dziennikarzami, do szatni wkroczył Salvo. Czego dowiedział się od piłkarzy? Czy grają przeciwko trenerowi? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że coś bardzo złego musi dziać się z drużyną, w której Ever Banega traci piłki w sposób niemalże komiczny. Nie mniej komiczne jest to, że ktoś powierza mu opaskę kapitana. Nie od dziś wiadomo, że jest to piłkarz chimeryczny, który pod nieobecność mocnego charakteru w drużynie – i na ławce – traci większą część swojego potencjału. Nie bez powodu błyszczał najbardziej, gdy na boisko posyłał go Valverde, a za plecami bezpieczeństwo gwarantował Albelda.
BRAK KLUCZA
Đukić uważa, że potrafi poradzić sobie z obecną sytuacją. Z drugiej strony na konferencji prasowej po meczu ze Swansea stwierdził, że nie ma magicznej różdżki, ani klucza do rozwiązania problemów swojej drużyny. „Moi piłkarze nie potrafią wymienić trzech prostych podań, a ja nie wiem dlaczego” – mówił wyraźnie zasmucony. Serb z podobną sytuacją musiał zmierzyć się na początku zeszłego sezonu, gdy Real Valladolid zaliczył trzy porażki pod rząd. Wtedy wystarczyła przekonująca wygrana, by odwrócić los. Na Mestalla jednak ta sztuka może się nie udać. Zbyt dużo zostało powiedziane, zbyt dużo złego się wydarzyło. Drużyna wygląda dziś jak po długim, męczącym, pełnym konfliktów sezonie, a przecież to zaledwie jego początek.
Ktokolwiek uważa, że serbskiemu trenerowi potrzebny jest czas, nie zna do końca specyfiki klubu z Mestalla. Tutaj, gdy piłkarze nie chcą grać dla trenera, to widać to jak na dłoni; od pierwszego meczu. Pacyfikacja tych najbardziej zbuntowanych niewiele daje (pamiętacie Koemana?). Od pewnego czasu to nie jest klub, do którego trener przychodzi budować drużynę na lata; to klub gdzie wyniki mają być natychmiast, a te przyjdą gdy potrafisz odpowiednio dotrzeć do kapryśnych piłkarzy, których zastałeś. Gdy tego nie umiesz, ci zachowują się na boisku jak dzieci we mgle. Dzieci, którym płaci się miliony euro.
Warto przeczytać: “Najważniejszy transfer Valencii”, ¡Olé! Magazyn – Numer 4/2013, strona 8
—
„Ta Valencia jest klinicznie martwa” zatytułował relację z meczu ze Swansea jeden z lokalnych portali internetowych. Đukić jest równym gościem i ma zadatki na solidnego trenera. To nie on zepsuł tę drużynę, ale też nie on jest lekarzem, który mógłby ją uzdrowić. A ponieważ wieloletnich błędów dyrektora sportowego nie da się naprawić jedną decyzją, toteż mniejszym złem i rozwiązaniem awaryjnym jest poświęcenie szkoleniowca. Świadczy o tym także zeszłoroczny kazus Mauricio Pellegrino.
Jeśli Salvo chce przez lata sprawować funkcję prezesa w jednym z najbardziej uznanych hiszpańskich klubów, musi najpierw ugasić pożar, a następnie mocno zastanowić się co tak naprawdę jest przyczyną kompletnego rozkładu obecnej drużyny z Mestalla. Bo przecież nie jest nią tylko serbski trener.