Więźniowie własnego sukcesu

Nie­wie­lu doce­ni­ło jego udział w uczy­nie­niu Valen­cii naj­lep­szym klu­bem spo­za pro­wa­dzą­cej dwój­ki. Jeśli nie zasta­na­wia­ją się nad tym teraz, być może przyj­dzie na to czas w przy­szło­ści  – pisze Sid Lowe w „Guar­dia­nie”.

Wszyst­ko ukła­da­ło się wyjąt­ko­wo pomyśl­nie. W czwart­ko­wy wie­czór, zanim na zega­rze upły­nę­ła godzi­na, wpa­ko­wa­li do siat­ki czte­ry gole; czte­ry dni póź­niej strze­li­li następ­ne dwa jesz­cze przed prze­rwą. Mimo to czwar­tek i nie­dzie­la zakoń­czy­ły się dono­śny­mi gwiz­da­mi. Tydzień skoń­czył się bucze­niem i wyma­chi­wa­niem bia­ły­mi chu­s­tecz­ka­mi. Tym­cza­sem w sali kon­fe­ren­cyj­nej ocze­ki­wa­no i zasta­na­wia­no się. Minę­ło pół godzi­ny, trzy kwa­dran­se, godzi­na, wię­cej. Kie­dy Unai Eme­ry naresz­cie się poja­wił, został zapy­ta­ny o to, gdzie się podzie­wał. Odrzekł, że pre­zy­dent chciał się z nim widzieć, żądał wyja­śnień. To nie mogło dłu­żej  trwać. „To”, czy­li kon­se­kwent­ne prze­wo­dze­nie innej lidze hisz­pań­skiej – tej, w któ­rej mogą rywa­li­zo­wać dru­ży­ny poza Realem Madryt i Bar­ce­lo­ną.

W czwar­tek Valen­cia poko­na­ła PSV Ein­dho­ven 4:2, w nie­dzie­lę zre­mi­so­wa­ła 2:2 z Realem Mal­lor­ca; jest trze­cia w lidze, na dro­dze do zaję­cia bile­tu do Ligi Mistrzów, i w cał­kiem nie­złej pozy­cji w euro­pej­skich pucha­rach. Jed­nak­że wcze­sne obiet­ni­ce i radość – zawsze przy­pra­wio­na dozą nie­po­ko­ju – dopro­wa­dzi­ły, nie­uchron­nie, do fru­stra­cji. Taka jest histo­ria dru­ży­ny w trwa­ją­cym sezo­nie; wła­ści­wie, to rów­no­cze­śnie histo­ria trzech ostat­nich sezo­nów. To histo­ria, któ­ra dobie­ga koń­ca: dla Emery’ego bycie wystar­cza­ją­co dobrym nie jest wystar­cza­ją­co dobre. On i jego zespół sta­li się więź­nia­mi wła­sne­go suk­ce­su. Suk­ce­su, któ­ry nie­któ­rzy oce­nia­ją jako poraż­kę.

Jest w tym coś okrut­ne­go, nie­co absur­dal­ne­go, jed­nak jeden z naj­dłu­żej peł­nią­cych swo­ją funk­cję tre­ne­rów w lidze może wkrót­ce stra­cić swo­ją posa­dę. Miłość wyga­sła. Jeśli w ogó­le kie­dy­kol­wiek ist­nia­ła. Nie­daw­no walenc­ki dzien­nik „Super­de­por­te” przed­sta­wił Emery’ego jako „Capi­tána Tru­eno” – Kapi­ta­na Grzmo­ta, boha­ter­skie­go ryce­rza z komik­sów; wie­lu uzna­ło to za śmiesz­ne.

Kibi­ce mają raczej inne odczu­cia. Jesie­nią zrze­sze­nie fan­klu­bów przy­go­to­wa­ło list, któ­ry rów­nie dobrze mógł zawie­rać tekst: „Dro­gi Una­iu: nie lubi­my cię. Pro­si­my, odejdź. Twoi fani xxx”. Tyle że nie było tak uprzej­mie. W rze­czy­wi­sto­ści auto­rzy pisa­li o „cał­ko­wi­tym znie­sma­cze­niu”, o „mini­mal­nym kre­dy­cie zaufa­nia” oraz, że z jego powo­du dru­ży­nie bra­ku­je „zaan­ga­żo­wa­nia, odwa­gi, god­no­ści i toż­sa­mo­ści”. „Nie zamie­rza­my zno­sić takich zacho­wań, żąda­my rady­kal­nej zmia­ny posta­wy”.

Na pierw­szy rzut oka, to było nie­do­rzecz­ne. Eme­ry ma obse­sję na punk­cie stra­te­gii, pra­cu­je cho­ro­bli­wie cięż­ko nad swo­im warsz­ta­tem – i tak, są tacy, któ­rzy w ogó­le tego nie robią – i wyma­ga naj­wyż­sze­go zaan­ga­żo­wa­nia od swo­ich zawod­ni­ków. Sesje tre­nin­go­we uzu­peł­nia­ne są nagra­nia­mi oraz pra­cą domo­wą. Nie­któ­rzy sta­wia­ją opór, ale jak wyja­śnia Eme­ry: „Mówisz im: »zobacz, masz face­ta, któ­ry idzie do biu­ra o ósmej rano i sie­dzi tam, przed moni­to­rem, cały dzień. Tutaj pobie­gasz tro­chę w słoń­cu. Dwie godzi­ny, masaż, powrót do domu. Cze­go chcieć wię­cej. Co w tym takie­go męczą­ce­go? Roz­ma­wiasz z nimi. Lub z dzieć­mi. Idziesz do szko­ły, osiem godzin, mate­ma­ty­ka, fizy­ka, histo­ria… Lite­ra­tu­ra, geo­gra­fia! Daj spo­kój, to jest pił­ka noż­na! To lubisz naj­bar­dziej. Grasz i możesz jechać do domu«”.

To dzia­ła, do cza­su. Eme­ry prze­jął „Nie­to­pe­rzy” w 2008 roku, kie­dy dru­ży­na ukoń­czy­ła ligo­wą kam­pa­nię na dzie­sią­tym miej­scu. Sezon póź­niej wypro­wa­dził ją na szó­stą pozy­cję. Dwa następ­ne lata to miej­sce na naj­niż­szym stop­niu podium; w tym przez krót­ki okres była na szczy­cie tabe­li, a teraz oku­pu­je trze­cią loka­tę od szes­na­stu kole­jek z rzę­du. Co roku musiał obser­wo­wać jak odcho­dzą naj­lep­si zawod­ni­cy, każ­de­go roku odkry­wał zespół na nowo. Sprze­da­no każ­de­go z mistrzów świa­ta – Silvę, Vil­lę, Matę i Mar­che­nę – a i tak w kadrze zna­la­zło się następ­nych dwóch repre­zen­tan­tów. Nikt nie spo­dzie­wa się, by na poważ­nie włą­czy­li się do wyści­gu o tytuł – „nie ma takiej pozy­cji, na któ­rej dwóch-trzech z czte­rech naj­lep­szych pił­ka­rzy na świe­cie nie wystę­po­wa­ło­by w Madry­cie lub Bar­ce­lo­nie”, prze­ko­nu­je Eme­ry, i ma rację – na prze­kór prze­ciw­no­ściom uda­ło się osią­gnąć miej­sce, któ­re­go moż­na by się po nich spo­dzie­wać. W tym sezo­nie dorzu­ci­li do tego pół­fi­nał Copa del Rey.

Nie moż­na pro­sić o wię­cej; kontr­ar­gu­ment dowo­dzi, że nie moż­na ocze­ki­wać mniej. Tacy są kibi­ce tego klu­bu, takie jest mia­sto. Napo­ty­ka­my tam na coś spe­cy­ficz­ne­go – teo­ria mówi o obfi­tych zie­miach, od ryżu przez poma­rań­czę po słoń­ce – co powo­du­je wyma­ga­nie wię­cej i nigdy nie jest zaspo­ko­jo­ne. Zawsze szu­ka­ją­ce kozła ofiar­ne­go. Gdy­by pod­wa­żyć takie zacho­wa­nie, odpo­wiedź nie­uchron­nie brzmi: „musisz tutaj się zna­leźć, żyć, wie­dzieć”. Héc­tor Cúper musiał przy­jąć por­cję gwiz­dów, kie­dy jego dru­ży­na prze­wo­dzi­ła ligo­wej staw­ce (póź­niej popro­wa­dził ją do dwóch fina­łów Ligi Mistrzów z rzę­du). Quique Sán­chez Flo­res tak­że został wygwiz­da­ny. Wyrzu­co­ny rów­nież. Rafa Benítez nie został potrak­to­wa­ny na rów­ni z inny­mi, lecz i tak doświad­czył wąt­pli­wo­ści, pomru­ków nie­za­do­wo­le­nia, pre­sji. Jak wyło­żył to jeden z zawod­ni­ków: „tutaj dosko­na­le zda­jesz sobie spra­wę, że zosta­niesz »pute­ado«”. Obsma­ro­wa­ny.

Finisz na podium to za mało. Valen­cia ma 26 punk­tów stra­ty do lide­ra; na koniec poprzed­nie­go sezo­nu było to 21 punk­tów, rok wcze­śniej 24. Kibi­ce nie doma­ga­ją się wyprze­dze­nia Bar­ce­lo­ny oraz Madry­tu, ale tego, żeby przy­naj­mniej zbli­żyć się do nich. Brak moż­li­wo­ści poko­na­nia rywa­la nie ozna­cza, że nie moż­na utrzy­my­wać się na jak naj­mniej­szej odle­gło­ści. Z dru­giej stro­ny, prze­czą­cej logi­ce, jed­nak wyja­śnia­ją­cej wie­le: w dziw­ny spo­sób Valen­cia potra­fi być na tyle moc­na, by być dru­ży­ną, któ­ra trzy­ma się naj­bli­żej ich; a ponie­waż zda­ją sobie spra­wę z tego, że raczej nie zosta­ną dości­gnię­ci przez pozo­sta­łych, wła­śnie tym razem mogą zostać zła­pa­ni.

Los Che” się­gnę­li szkla­ne­go sufi­tu – a być może tak­że szkla­nej pod­ło­gi. Pro­ble­mem sta­ła się moty­wa­cja. Ogrom­na róż­ni­ca w zaso­bach ludz­kich mię­dzy pro­wa­dzą­cym duetem a Valen­cią nie tyl­ko wyja­śnia nie­moc w rywa­li­za­cji, ale rów­nież uspra­wie­dli­wia poraż­ki, sta­jąc się czymś, za czym moż­na się skryć. Nie poma­ga rów­nież upo­rczy­wie utrzy­mu­ją­ce się uczu­cie, że przede wszyst­kim nie doce­nio­no w peł­ni moż­li­wo­ści Emery’ego; każ­de­go roku pre­zy­dent Manu­el Llo­ren­te odna­wia jego kon­trakt; każ­de­go roku poja­wia się dokucz­li­we podej­rze­nie, że robi to jedy­nie dla­te­go, iż nie potra­fi zna­leźć kogoś inne­go. Zawod­ni­cy tak­że są coraz bar­dziej zmę­cze­ni Eme­rym. Świa­do­mi, ponad­to, male­ją­ce­go auto­ry­te­tu. Zani­ka prze­wa­ga, zani­ka­ją aspi­ra­cje. Nakrę­ca się spi­ra­la; maszy­na rusza, w koń­cu dopro­wa­dza­jąc do zatrzy­ma­nia. Wygra­li zale­d­wie dwa z ostat­nich dzie­się­ciu meczów.

Umie­ra­ją emo­cje. Jasne, nadal są na trze­cim miej­scu, ale cho­dzi o coś wię­cej niż sta­ty­sty­kę; o wra­że­nia. Wej­ściów­ka do Ligi Mistrzów brzmi jak reali­stycz­ny szczyt ambi­cji, jed­nak już tak nie sma­ku­je. Cią­głe utrzy­my­wa­nie trze­cie­go miej­sca spra­wi­ło, że to już nie jest odbie­ra­no jako suk­ces, osią­gnię­cie. Jest coś nie­usta­ją­co przy­gnę­bia­ją­ce­go w wypeł­nia­niu two­ich zało­żeń co sezon. Nama­cal­ny cel, któ­rym nie jest tro­feum tra­ci swój urok, pro­wo­ku­jąc poczu­cie roz­cza­ro­wa­nia i bra­ku napię­cia zwią­za­ne­go ze zma­ga­niem się z opo­nen­tem. Sezon na szó­stym, a następ­nie na trze­cim miej­scu bar­dziej zado­wo­lił­by fanów. Było jed­nak mało emo­cji, mało napię­cia, dra­ma­tów, zabra­kło wyści­gu aż po metę.

Kon­ser­wa­tyzm Emery’ego nie pomógł: zwłasz­cza jeśli kosz­to­wał punk­ty – obser­wo­wa­nie wyśli­zgnię­cia pro­wa­dze­nia jest dener­wu­ją­co zna­jo­me. Remis 2:2 uzy­ska­ny po wcze­śniej­szym sta­nie 0:2 zachwy­ca; przy sta­nie 2:0 odwrot­nie. Cho­ciaż może wyda­wać się to nie­spra­wie­dli­we, to jest wła­śnie przy­czy­na drwin ze szko­le­niow­ca. Ostat­nie wystę­py były zała­mu­ją­co ane­micz­ne, sku­pia­ją­ce się na harów­ce w obro­nie. Cza­sa­mi sym­pa­ty­cy dru­ży­ną po pro­stu chcą prze­gra­nej; Valen­cia rzad­ko zosta­je poko­na­na. Nie było żad­ne­go pucha­ru, któ­ry prze­rwał­by tę mono­to­nię. Zamiast tego były zmar­no­wa­ne oka­zje: kibi­ce wciąż nie mogą zapo­mnieć jako moż­na było nie wygrać dwu­me­czu z nie-tak-dobrym Schal­ke w poprzed­niej edy­cji Cham­pions League. Nie było nawet wiel­kie­go wie­czo­ru do zapa­mię­ta­nia: prze­ciw naj­lep­szym w lidze, remis to naj­wię­cej na co stać dru­ży­nę.

W minio­ny week­end były gwiz­dy i bia­łe chu­s­tecz­ki. Na koniec sezo­nu Eme­ry w koń­cu może odejść. Doko­nał wszyst­kie­go, cze­go od nie­go wyma­ga­no, ale oni woła­ją o wię­cej. Nie­wie­lu doce­ni­ło jego udział w uczy­nie­niu Valen­cii naj­lep­szym klu­bem spo­za pro­wa­dzą­cej dwój­ki. Jeśli nie zasta­na­wia­ją się nad tym teraz, być może przyj­dzie na to czas w przy­szło­ści.