Vae Victo…

Czas Chwały lub Czas Pogardy. Czas Emery’ego.

Cel­tyc­ki wódz Bren­nus wie­dział, co mówi. Sło­wa wypo­wie­dzia­ne w IV w. p.n.e. po zdo­by­ciu przez nie­go Rzy­mu nadal są aktu­al­ne. Każ­dy zwy­cię­żo­ny musi zapła­cić za swo­ją klę­skę. Rzym zapła­cił czy­stym zło­tem — ale prze­trwał. Czym zapła­ci­ła­by Valen­cia, gdy­by w tym roku nie uda­ło się jej awan­so­wać do Ligi Mistrzów? Zapew­ne ist­nie­niem.

Ist­nie­niem, któ­re w zasa­dzie już teraz gra­ni­czy z cudem. Po poprzed­nim sezo­nie gigan­tycz­nie zadłu­żo­na Valen­cia led­wo, led­wo utrzy­ma­ła naj­bar­dziej war­to­ścio­wych gra­czy. Pal licho gra­czy — Valen­cia w sobie tyl­ko zna­ny spo­sób zapew­ni­ła wypła­cal­ność wie­rzy­cie­lom. Przy­znać muszę, że nale­ża­łem do stron­nic­twa naj­więk­szych pesy­mi­stów. Bo gdy­by na Mestal­la ogło­szo­no ban­kruc­two, klub stał­by się ist­nym baza­rem z wyjąt­ko­wy­mi prze­ce­na­mi: kwo­ty za Vil­lę, Silvę, Matę były­by zupeł­nie mini­mal­ne i wręcz śmiesz­ne, a wszel­kiej maści Reale, Bar­ce­lo­ny i Juven­tu­sy zacie­ra­ły­by ręce i wza­jem­nie gra­tu­lo­wa­ły sobie upad­ku nie­gdy­siej­sze­go gigan­ta. Tak na szczę­ście się nie sta­ło, a obec­nie Valen­cia wal­czy o awans do eli­tar­nej Cham­pions League. Ligi, któ­ra jako jedy­na może zapew­nić klu­bo­wi byt w dosłow­nym zna­cze­niu.

Osiem kole­jek, któ­re pozo­sta­ły do zakoń­cze­nia sezo­nu, mają wyja­śnić wszyst­ko. A wszyst­ko zale­ży nie tyl­ko od nóg pił­ka­rzy. Dyrek­to­rem całej machi­ny spor­to­wej jest Unai Eme­ry, obec­ny szko­le­nio­wiec hisz­pań­skie­go zespo­łu. Wpraw­dzie osiem punk­tów prze­wa­gi nad czwar­tą obec­nie Mal­lor­cą to dosyć spo­ro, jed­nak zna­jąc Valen­cię nie popa­dał­bym w hur­ra­op­ty­mizm. Aby prze­wi­dzieć ruchy Emery’ego (czy to wyj­ścio­we jede­nast­ki, czy to zmia­ny), sta­le, nie­prze­rwa­nie, topor­nie sto­su­ją­ce­go tak­ty­kę 4:2:3:1, nie trze­ba być nawet cygań­ską wróż­ką, a już tym bar­dziej Nostra­da­mu­sem. Ten zespół stać na wie­le, jed­nak w tym sezo­nie widzie­li­śmy chy­ba wszyst­ko: od remi­su z Tene­ry­fą, przez tra­ce­nie bra­mek w ostat­nich minu­tach meczu, do sro­mot­ne­go lania w Sara­gos­sie. Nie zabra­kło jed­nak pozy­ty­wów, a chy­ba naj­więk­szym jest gra zespo­łu (wpraw­dzie zale­d­wie przez kil­ka kole­jek, ale jed­nak…) na naj­wyż­szym, świa­to­wym pozio­mie. Teo­re­tycz­nie, jest dobrze.

Ale czy aby na pew­no…?

Nie. Mimo wszyst­ko, nie. Fakt, szan­se na awans Valen­cii do Ligi Mistrzów są ogrom­ne. Jak­że cudow­nie było­by ponow­nie zoba­czyć naj­lep­sze zespo­ły Euro­py na Mestal­la. Jed­nak czy cena, jaką zapła­cił­by klub za prze­dłu­że­nie wyga­sa­ją­cej w czerw­cu umo­wy, nie była­by zbyt wyso­ka? Cenię Una­ia za bite rekor­dy czy też róż­ne , ba, nawet za taką bła­host­kę jak posia­da­nie trze­cie­go ata­ku i obro­ny w całej lidze. Zasta­nów­my się jed­nak nad tym wszyst­kim trosz­kę głę­biej. Czy:

1) prze­bły­ski for­my, któ­ra swo­ją świet­no­ścią zadzi­wia­ła nawet samych fanów Valen­cii,

2) trze­cie miej­sce w lidze,

3) wal­ka o zwy­cię­stwo w Lidze Euro­pej­skiej,

4) popra­wio­ny humor nawet pod­czas naj­gor­szych meczów, spo­wo­do­wa­ny gesty­ku­la­cją i rucha­mi tre­ne­ra — na co uwa­gę zwró­ci­li sami pił­ka­rze

moż­na porów­ny­wać do:

1) nie­pew­no­ści o dosłow­nie każ­dy mecz,

2) ilo­ści stra­co­nych ner­wów pod­czas oglą­da­nia meczów, w szcze­gól­no­ści wyjaz­do­wych,

3) prze­wi­dy­wal­no­ści usta­wień oraz skła­dów,

4) patrze­nia na grę nie­ty­kal­nych pupi­li (vide Mata, Pablo), nie­za­leż­nie od ich for­my,

5) nie­wy­ko­rzy­sty­wa­nia war­to­ścio­wych (tutaj spo­dzie­wam się ostrej kry­ty­ki) zmien­ni­ków,

6) pio­ru­nu­ją­cej wręcz nie­sku­tecz­no­ści,

7) tra­gicz­nej gry defen­sy­wy oraz tra­ce­nia kurio­zal­nych goli,

8) dys­cy­pli­ny god­nej zakła­dów kar­nych cie­szą­cych się naj­gor­szą sła­wą,

9) zapew­ne każ­dy miał­by coś jesz­cze do doda­nia?

Nie, rów­nać się nie może. Rację mają ci, któ­rzy stwier­dzą, że argu­men­ty „za”- mimo ich małej liczeb­no­ści — gwa­ran­tu­ją na razie 3. miej­sce w lidze. Prze­ciw­ni­ków obec­ne­go szko­le­niow­ca Valen­cii nie omiesz­kam nie uszczę­śli­wić małym porów­na­niem. Wszak każ­dy, kto nawet w nie­wiel­kim stop­niu inte­re­su­je się histo­rią, zna prze­bieg II woj­ny świa­to­wej. A odzwier­cie­dle­niem sta­rej dewi­zy „ilość, nie jakość” jest cho­ciaż­by wynik naj­więk­sze­go kon­flik­tu zbroj­ne­go w dzie­jach świa­ta, któ­ry wygra­ła przy­ja­zna naszej Ojczyź­nie Matusz­ka Rosja. Tak więc kupą go, wasz­mo­ścio­wie!

Ale zanim nasze­go tre­ne­ra uma­lu­je­my smo­łą, obrzu­ci­my pie­rzem i wygna­my precz z karcz­my „Pod Absur­dal­nym Mestal­la”, war­to odsta­wić kufel pełen zło­ci­ste­go trun­ku i pomy­śleć „na zim­no”. Nikt o zdro­wych zmy­słach nie rzu­cał­by się z kopią na wia­tra­ki, a prze­cież my do nich nie nale­ży­my. A takim zacho­wa­niem moż­na by nazwać nie­prze­my­śla­ne zwol­nie­nie Emery’ego. Mimo wszyst­ko, klub jest w kata­stro­fal­nej kon­dy­cji finan­so­wej, a zatrud­nie­nie nowe­go, DOBREGO szko­le­niow­ca będzie wyma­ga­ło wyło­że­nia nie lada pie­nię­dzy na stół. Przy nim zasiąść może kil­ku kan­dy­da­tów, ale czy oni gwa­ran­to­wa­li­by nawet trze­cie miej­sce w lidze? Może tak, może nie. Valen­cia to dosyć dziw­ny i spe­cy­ficz­ny zespół. Posia­da niczym nie­ogra­ni­czo­ny poten­cjał w ofen­sy­wie. Gdy­by cho­ciaż 1/4… co ja gadam, 1/8 tego poten­cja­łu mia­ła defen­sy­wa, nawet Eme­ry mógł­by celo­wać w mistrzo­stwo. Ale w takim wypad­ku potrze­ba kogoś, kto potra­fił­by z cał­kiem nie­złych prze­cież gra­czy stwo­rzyć for­te­cę nie do zdo­by­cia dla innych. Bo twier­dza Emery’ego, póki co, spra­wia wra­że­nie Kamień­ca Podol­skie­go — potęż­na na zewnątrz, jed­nak sła­ba w środ­ku. Wpraw­dzie jako — tako funk­cjo­nu­je, nawet dobrze roku­jąc na przy­szłość, jed­nak nie wia­do­mo, czy owy Kamie­niec będzie roz­bu­do­wy­wa­ny. A Valen­cia, aby się liczyć w wal­ce o mistrza, potrze­bu­je Zamo­ścia. I to co naj­mniej.

Załóż­my jed­nak, że Eme­ry w sobie tyl­ko zna­ny spo­sób znaj­dzie oka­zję do spek­ta­ku­lar­ne­go spad­ku na pią­te miej­sce, któ­ry nie da Valen­cii awan­su do Ligi Mistrzów. Zostaw­my kwe­stię tre­ne­ra, bo w takiej sytu­acji nie mia­ło­by zna­cze­nia, któ­ry z nich popro­wa­dzi rezer­wy klu­bu, od tam­tej pory gra­ją­ce na mura­wie Esta­dio Mestal­la. Skup­my się na kon­se­kwen­cjach nik­czem­ne­go występ­ku Hisz­pa­na. Jak już zosta­ło to deli­kat­nie zasu­ge­ro­wa­ne, ban­kruc­two klu­bu wią­za­ło­by się z koniecz­no­ścią sprze­da­nia naj­bar­dziej war­to­ścio­wych akty­wów klu­bu. A więc: pił­ka­rzy, par­ce­li sta­dio­nu, wszyst­kie­go, co nada­wa­ło­by się na sprze­daż, łącz­nie z kosiar­ką uży­wa­ną do wyrów­ny­wa­nia tra­wy na Mini Esta­dio. Takiej tra­ge­dii nie prze­żył­by żaden star­szy kibic klu­bu, zwią­za­ny z Valen­cią dłu­żej niż 15 lat. Być może nawet sam Llo­ren­te uznał­by, że nie war­to żyć dla Valen­cii gra­ją­cej w trze­ciej lidze, bo taka kara gro­zi za ogło­sze­nie ban­kruc­twa — o ile klub w ogó­le by ist­niał! Jak zna­mien­ne mogły­by być skut­ki bra­ku awan­su, chy­ba każ­dy potra­fi sobie wyobra­zić. „Zasłu­ga” obec­ne­go szko­le­niow­ca Valen­cii była­by nie­pod­wa­żal­na, bo mając ogrom­ne moż­li­wo­ści, nie podo­łał­by posta­wio­ne­mu mu zada­niu. Jed­nak zostaw­my ten wątek. Bo nie war­to mówić o rze­czach przy­gnę­bia­ją­cych w dniach Świąt, kie­dy powin­ni­śmy się cie­szyć i rado­wać.

Ale czy Valen­cia, ta zwy­cię­żo­na, upo­ko­rzo­na przez każ­dy inny klub kupu­ją­cy jej skar­by za mar­ne gro­sze, potra­fi­ła­by wznieść się na szczyt, jak nie­gdyś zruj­no­wa­ny przez Cel­tów Rzym? Czy mimo ogrom­ne­go oku­pu, któ­ry musia­ła­by zapła­cić za prze­trwa­nie, moż­li­we było­by jesz­cze zna­le­zie­nie na tyle deter­mi­na­cji i zawzię­to­ści, aby wszyst­ko budo­wać od pod­staw? Nie wia­do­mo, a i wąt­pię, żeby kto­kol­wiek chciał poznać odpo­wiedź na to pyta­nie. Dla­te­go naj­waż­niej­szy czas dla klu­bu ze sto­li­cy Lewan­tu dopie­ro nad­cho­dzi. Są tyl­ko dwie moż­li­wo­ści: Rene­sans lub Apo­ka­lip­sa, Czas Chwa­ły lub Czas Pogar­dy. A gra­ni­ca mię­dzy obo­ma jest cien­ka. Cień­sza, niż się nie­któ­rym zda­je.

Panie Eme­ry, niech Pan weź­mie sobie do ser­ca te sło­wa: Cuiu­svis homi­nis est erra­re; nul­lius nisi insi­pien­tis in erro­re per­se­ve­ra­re. Nie trwaj w swo­jej upar­to­ści, wszyst­ko zale­ży od Cie­bie. Prze­ko­naj mnie (i nie tyl­ko mnie) do tego, że byłeś źle oce­nia­ny, że myli­li­śmy się, że zasłu­gu­jesz na nasze zaufa­nie, nowy kon­trakt i dal­szą współ­pra­cę. Bo my mimo wszyst­ko nadal wie­rzy­my w suk­ces, któ­ry będzie nam nawet nie jak ratu­nek. Będzie dla nas niczym zba­wie­nie.