Liga szkocka na Półwyspie Iberyjskim

Ponad dwu­dzie­sto­punk­to­wa prze­wa­ga nad trze­cią Valen­cią, jaką do tej pory łaska­wi byli wypra­co­wać naj­do­stoj­niej­si – Real i Bar­ce­lo­na – daje spo­ro do myśle­nia ludziom, któ­rym zda­je się, że mają wie­le do powie­dze­nia. I to jest naj­więk­szą wadą tej prze­wa­gi.

Uzdro­wi­cie­li Pri­me­ra Divi­sion, cier­pią­cej na wyraź­ne roz­war­stwie­nie tabe­li, znaj­dziesz w każ­dych mediach świa­ta. Nie mar­nu­ją cza­su na zbęd­ne bada­nia, dia­gno­zę sta­wia­ją auto­ma­tycz­nie, aż nad­to wystar­cza im jeden rzut bystre­go oka na tabe­lę peł­ną odra­ża­ją­cych nie­rów­no­ści. Widok feral­nych dwu­dzie­stu punk­tów nie­li­to­ści­wie kole ich oczy, prze­wier­ca oby­dwie pół­ku­le, prze­ni­ka mózgo­wie i zabu­rza ośro­dek sma­ku, nie­odwo­łal­nie obrzy­dza­jąc całe roz­gryw­ki. Ze wzro­kiem wle­pio­nym w  cyfer­ki, w cyfer­kach widzą przy­czy­nę nie­szczę­ścia – to stan budże­tów spra­wia, że hie­rar­chia wyglą­da, jak wyglą­da. Malucz­cy prze­cież nijak nie mogą rów­nać się z gigan­ta­mi.

Anti­do­tum na zlo­ka­li­zo­wa­ną cho­ro­bę wyda­je się oczy­wi­ste. Wszyst­kie­mu win­ne są rosną­ce dys­pro­por­cje finan­so­we, bo hisz­pań­ska ary­sto­kra­cja boga­ci się na indy­wi­du­al­nej sprze­da­ży kon­trak­tów tele­wi­zyj­nych, a plebs musi zado­wa­lać się ochła­pa­mi. Cen­tral­ny, spra­wie­dli­wy podział dóbr, pro­por­cjo­nal­ny do zaj­mo­wa­ne­go miej­sca, a nie licz­by gwiazd w kadrze, skut­ko­wał­by więk­szą rywa­li­za­cją. Czy­li, powi­nien zmniej­szyć róż­ni­ce w tabe­li — wnio­sku­ją nie­omyl­nie. To ura­tu­je ligę, któ­ra powo­li prze­po­czwa­rza się w roz­gryw­ki rodem ze Szko­cji, o śla­do­wym pozio­mie atrak­cyj­no­ści, bo trud­no zachwy­cać się do bólu prze­wi­dy­wal­nym sezo­nem, gdy cała zaba­wa ulo­ko­wa­na jest w jed­nym der­bo­wym dwu­me­czu, decy­du­ją­cym o losach mistrzo­stwa.

Sama idea zaser­wo­wa­nia finan­so­wej die­ty dla Realu i Bar­ce­lo­ny nie­przy­zwo­icie przy­pa­dła mi do gustu. Nie podo­ba mi się uzna­wa­nie jej za dosko­na­łą kura­cję dla całej ligi. Nie dla­te­go, że mam coś do inter­wen­cyj­nych tera­pii – sta­wiam po pro­stu inną dia­gno­zę. I nie uwa­żam jej za letal­ną dla rado­ści pły­ną­cej ze śle­dze­nia hisz­pań­skich boisk.

Ze spój­ną i nie­mal powszech­nie akcep­to­wa­ną teo­rią trud­no dys­ku­to­wać. Nie spo­sób nego­wać punk­to­wej prze­pa­ści, dzie­lą­cej wice­li­de­ra od resz­ty staw­ki. Jedy­ne co moż­na zro­bić, to poku­sić się o inną inter­pre­ta­cję danych i budo­wę odmien­nej, ale rów­no­upraw­nio­nej teo­rii.

Bazę danych sta­ty­stycz­nych mamy jed­ną: pałę­ta­ją­ce się wokół dzie­sią­tej pozy­cji Atle­ti­co, na gwałt ratu­ją­cy sezon Vil­lar­re­al, zagu­bio­na Sevil­la, prze­gry­wa­ją­ca wszyst­kie wyjaz­do­we mecze Valen­cia i dziel­na Mal­lor­ca, biją­ca wszyst­kich u sie­bie. Co to ozna­cza? Dla zwo­len­ni­ków „szkoc­kiej” inter­pre­ta­cji hisz­pań­skich ano­ma­lii — ago­nię głów­nych rywa­li Kró­lew­skich i Dumy Kata­lo­nii.

Wnio­sko­wa­nie sła­bo­ści ligi z roz­kła­du punk­tów nie jest dostrze­ga­niem zale­d­wie wierz­choł­ka góry lodo­wej — to jak bra­nie płe­twy reki­na za pery­skop ato­mo­we­go okrę­tu pod­wod­ne­go wro­gie­go mocar­stwa. Kom­pro­mi­tu­ją­ce i nie­bez­piecz­ne, bo goto­we do uży­cia bom­by głę­bi­no­we mogą zbie­rać nie­po­trzeb­ne heka­tom­by i poważ­nie zmie­niać natu­ral­ną flo­rę.

Według mnie, to ligo­wa kla­sa śred­nia dostrze­gal­nie zmęż­nia­ła, a nie sil­niej­si poupa­da­li z pie­de­sta­łów. Róż­ni­ca nie jest sub­tel­na, bo wska­zu­je na krzyw­dzą­cą oce­nę naj­pięk­niej­szych roz­gry­wek pił­kar­skich na świe­cie. I jesz­cze jed­no. Opi­nia powsta­ła po namięt­nym lustro­wa­niu boisk, a nie przy bez­re­flek­syj­nym ronie­niu łez nad nie­cie­ka­wą tabe­lą La Liga.

Vil­lar­re­al i Atle­ti­co – prze­cho­dzą­ce znacz­ne trans­for­ma­cje – na dłu­go uto­nę­ły w środ­ku kla­sy­fi­ka­cji, bo w lidze nikt nie rywa­li­zu­je z byli kim. Niby kogo wyklu­czyć spo­za gro­na dru­żyn z „Euro­pe­an level” – Valen­cię, z pożą­da­nym na całym świe­cie duetem Davi­dów; Sevil­lę, z nie­zrów­na­ny­mi argen­tyń­sko-hisz­pań­ski­mi skrzy­dła­mi? A może Atle­ti­co, pół­fi­na­li­stę Ligi Euro­py, jaw­nie lek­ce­wa­żą­ce­go rodzi­me roz­gryw­ki?

W poje­dyn­czych meczach zespo­ły te stać na wygra­ną z każ­dym rywa­lem na świe­cie. Giną w tru­dach sezo­nu, bo ligo­wa kon­ku­ren­cja nie śpi i na serio zma­gać trze­ba się nawet z out­si­de­ra­mi. W nowej rze­czy­wi­sto­ści odna­la­zła się przede wszyst­kim Mal­lor­ca — choć finan­so­we dno z nie­po­ko­jem obser­wu­je od spodu, a nie z góry, ambit­nie rywa­li­zu­je o udział w Lidze Mistrzów, bo pazu­ra­mi i dzio­bem z niczym odpę­dza z wła­sne­go podwór­ka masyw­nych dra­pież­ni­ków. I być może na dłu­żej wedrze się do eli­ty.

Gdy­by wpro­wa­dzić cen­tral­ny podział środ­ków i sztucz­nie poza­cie­rać finan­so­we róż­ni­ce, Valen­cia, zara­bia­ją­ca 50 mln euro rocz­nie na umo­wie z tele­wi­zyj­nym gigan­tem Media­pro, sta­ła­by się ofia­rą sys­te­mu, a nie bene­fi­cjen­tem. W połą­cze­niu z boga­ce­niem się Geta­fe, Xerez czy Alme­rii (ktoś na krzyw­dzie boga­tych musiał­by prze­cież zaro­bić) dało­by to jesz­cze gor­szy efekt – kon­ku­ren­cja w środ­ku staw­ki wzro­sła­by jesz­cze bar­dziej, nie­sta­bil­ność za podium mogła­by jesz­cze wzro­snąć, więc wyraź­ne wybi­cie się trze­ciej czy czwar­tej super­po­tę­gi było­by jesz­cze trud­niej­sze.

Kon­trak­ty tele­wi­zyj­ne to tyl­ko część wpły­wów do klu­bo­wej kasy. By napraw­dę naru­szyć finan­so­we dys­pro­por­cje, trze­ba by wysa­dzić część try­bun Camp Nou i San­tia­go Ber­na­beu. Albo zmie­nić mię­dzy­na­ro­do­wym pra­wo — jakieś rezo­lu­cje ONZ czy NATO, zaka­zu­ją­ce Chiń­czy­kom kupo­wa­nia innych koszu­lek, niż tyl­ko nazwi­ska­mi Mario Ber­me­jo i Die­go Castro. Jeże­li odgór­ny podział wpły­wów z kon­trak­tów tele­wi­zyj­nych zosta­nie wpro­wa­dzo­ny, pozy­cja poten­ta­tów wca­le nie osłab­nie. A osta­tecz­nych efek­tów nie będzie w sta­nie prze­wi­dzieć nikt.

Czy po wzmoc­nie­niu kla­sy śred­niej, Real i Bar­ce­lo­na, z budże­tem odchu­dzo­nym o kil­ka­dzie­siąt milio­nów euro, zaczę­ły­by czę­ściej tra­cić punk­ty? Nie wia­do­mo, bo nie da się dowieść, że ten sezon jest począt­kiem pogłę­bia­ją­cych się dys­pro­por­cji, a nie ich absur­dal­nym, jed­no­ra­zo­wym zwień­cze­niem. Wia­ra w dru­gą opcję wca­le nie czy­ni niko­go mniej racjo­nal­nym kibi­cem.

Prze­wa­ga lide­rów nie wzię­ła się jed­nak z powie­trza. Odda­nie hono­rów dru­ży­nom poło­wy staw­ki nie zasy­pie punk­to­wej prze­pa­ści. Pro­blem pozo­sta­je zlek­ce­wa­żo­ny, a nie nie­roz­wią­za­ny? Cóż, nie jest łatwo ode­rwać się od tych szkoc­kich sko­ja­rzeń.

Ale spró­buj­my. Jesz­cze raz odwo­łaj­my się do obser­wa­cyj­ne­go wnio­sku o wyso­kim pozio­mie i wyrów­na­niu całej ligi. Z Realem i Bar­ce­lo­ną w sumie moż­na wywal­czyć 12 punk­tów. Są to takie same punk­ty, jak te ode­bra­ne Xerez i Val­la­do­lid. Ba, dla wie­lu punk­ty zdo­by­te na Xerez i Val­la­do­lid są waż­niej­sze, bo wyszar­pa­ne bez­po­śred­nim rywa­lom. Skrom­niej­szym dru­ży­nom nie opła­ca się rzu­cać wyzwa­nia Realo­wi i Bar­ce­lo­nie – suk­ces wyma­ga łutu szczę­ścia i hek­to­li­trów prze­la­ne­go potu – sko­ro za kil­ka dni cze­ka inny poje­dy­nek, z bez­po­śred­nim rywa­lem w wal­ce o euro­pej­skie pucha­ry albo utrzy­ma­nie.

Tyl­ko naj­moc­niej­si potra­fi­li sta­nąć do wal­ki z Bar­ce­lo­ną i Realem. Valen­cia na Esta­dio Mestal­la zatrzy­ma­ła roz­pę­dzo­nych Kata­loń­czy­ków, na Camp Nou powstrzy­my­wa­ła ich aż do erup­cji geniu­szu Leo Mes­sie­go w dru­giej poło­wie spo­tka­nia. Sevil­la ligo­wy mecz z Blau­gra­ną bole­śnie prze­gra­ła, ale kil­ka dni wcze­śniej odpra­wi­ła Bar­cę z Pucha­ru Kró­la. Z Los Blan­cos Anda­lu­zyj­czy­cy na wła­snym sta­dio­nie wygra­li gład­ko, ale w rewan­żu, mimo wyraź­ne­go pro­wa­dze­nia, dali się zdo­mi­no­wać. Atle­ti­co, zdol­ne prze­grać z Xerez na wła­snym sta­dio­nie, było w sta­nie zmo­bi­li­zo­wać się na Bar­ce­lo­nę. Efekt – jedy­na jak dotąd poraż­ka Kata­loń­czy­ków w lidze.

Prze­pa­ści zio­ną­cej z tabe­li wie­lo­krot­nie nie było widać na boisku. Poten­ta­ci postra­da­li punk­ty z tymi, któ­rzy byli w sta­nie rzu­cić im wyzwa­nie, bo rów­nież mają wiel­ką kadrę, albo tymi, któ­rym nigdy nie brak ambi­cji. Spor­ting (remis z RM), Osa­su­na (remis z RMFCB), czy Bil­bao (wygra­na z RM, remis z FCB) — dru­ży­ny te mogą umrzeć na boisku, ale do gło­wy im nie przyj­dzie kapi­tu­la­cja, szcze­gól­nie przy wła­snej publicz­no­ści. Choć­by w następ­nym meczu wszy­scy mie­li lizać mura­wę wywie­szo­ny­mi jęzo­ra­mi i poty­kać się o daw­no wyplu­te płu­ca.

Prze­wa­ga pro­wa­dzą­ce­go duetu zro­dzi­ła się stop­nio­wo, bo wie­lu jed­nak wybie­ra­ło grę do pierw­szej bram­ki. Póź­niej odpusz­cza­li, zaczy­na­jąc myśleć o następ­nym spo­tka­niu. Na śmier­tel­ne boje z Valen­cią i Sevil­lą goto­wy był nie­mal każ­dy.

Nie wiem na ile to kom­plek­sy wobec naj­więk­szych, na ile chłod­na kal­ku­la­cja. Nie wiem czy pro­blem prze­klę­tej prze­wa­gi powin­na badać psy­cho­lo­gia, eko­no­mia czy demo­no­lo­gia. Wiem za to, że kwe­stia mistrzo­stwa kra­ju cią­gle nie jest roz­strzy­gnię­ta – teraz już nikt nie może pozwo­lić sobie na stra­tę punk­tów. Nawet z Realem i Bar­ce­lo­ną. Choć nowych kon­trak­tów tele­wi­zyj­nych nikt niko­mu jesz­cze nie zaofe­ro­wał.