Rok 1999. Choć słońce powoli znika już za horyzontem, a ostatni przyzwoici ludzie właśnie wracają do swych domów, w cieniu rozłożystej palmy, przy biurku zarzuconym trzema potężnymi stertami papierów, wpatrując się przez okno swego gabinetu w przyciemnioną czerwień rozlewającej się po niebie plamy, Manuel Llorente toczy kolejną batalię ze swymi myślami. Jest nie tyle prawą ręką prezydenta Pedro Cortesa Garcii, co wręcz jego namiestnikiem, tytułującym się dyrektorem naczelnym klubu. Właśnie mianował Davida Baizauliego doradcą do spraw marketingowych, co spowodowało wakat na stanowisku dyrektora ekonomicznego, jakie tamten uprzednio zajmował.
Niebo nad Walencją robiło się coraz ciemniejsze, a komfortowy atelier umysłu Llorente tymczasem opustoszał po ostatnim kandydacie, z którym odbywał wyimaginowaną rozmowę. Otrząsnął się, chcąc powrócić do rzeczywistości. Zmiął zbędne już życiorysy i wrzucił do dawno przepełnionego kosza. Kątem oka zerknął na pospiesznie zapisaną kartkę, na której krzywym, ręcznym pismem jego personalny doradca, Eduardo Garcia, zanotował: Javier Gomez Molina – eficiente. Automatycznie sięgnął po telefon i umówił się na rozmowę…
***
Javier Gomez Molina w latach osiemdziesiątych studiował Zarządzanie na Uniwersytecie w Walencji, gdzie uzyskał tytuł magistra. Przez lata pracował w kilku przedsiębiorstwach, pełniąc kierownicze stanowiska i będąc odpowiedzialnym za finanse. W ostatnim czasie, zarządzał lokalnym oddziałem kolejowego i energetycznego imperium GEC Alsthom Transporte, znanego z superszybkich pociągów TGV. Manuelowi Llorente wydał się idealnym kandydatem nie tylko na kontrolera klubowych finansów, ale i na największego doradcę i pomocnika. Nawet, mimo że nigdy wcześniej nie miał zawodowej styczności ze światem futbolu. Przez kolejne lata przeżywali razem wzloty i upadki Valencii, współpracując z kolejnymi prezydentami.
Tłuste lata owocnych działań zaczęły kończyć się wraz z dojściem do władzy Juana Solera. Apodyktyczny prezes powoli wymieniał członków zarządu, budując wokół siebie mur powierników. Obrotny Llorente stał się wreszcie zbyt wpływowy i samodzielny, dlatego po dwóch latach rządów, w 2006 roku, Soler rozstał się z nim w „przyjacielskich okolicznościach”. Odejście pracującego w Valencii od 1995 roku Llorente nie pociągnęło za sobą dymisji Javiera Gomeza, ale poważnie ograniczyło jego samodzielność – zyskał zwierzchnika w osobie Juana Galiano, zaufanego człowieka Solera, panoszącego się już w każdym zakamarku klubowych urzędów.
Skrupulatnie przestrzegany budżet Valencii wkroczył w okres braku kontroli, rozpoczęły się czasy życia ponad stan, przepłacanych transferów i nieuzasadnionych olbrzymich wydatków na pensje. Nowy zarząd zdołał potroić dług klubu, ale niezrażony Soler realizował plan przechodzenia do historii w roli budowniczego Nuevo Mestalla. Fatalne decyzje personalne zaczęły jednak przynosić efekty, klub upadał sportowo, w okresie despotycznych rządów Koemana osiągając apogeum beznadziejności, a fani zjednoczyli się w nienawiści do Solera. Ten, zasłaniając się chorobą, unikał najpierw odwiedzin stadionu, scedował władzę na trójkę wiceprezydentów, a wreszcie – podał się do dymisji. Po kilku miesiącach zrozumiał, że buduje na zalanym, szukał kupca na akcje, a zwodzony przez Juana Villalongę, to jemu oddał władzę, byle utrzymać ją z daleka od zdradzieckiego Vicente Soriano. Villalonga przesadził ze szczerością na konferencjach prasowych i próbował przeforsować plan emisji akcji, dzięki czemu upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu: wspomógł klub i pozbawił Solera gotówki bądź części władzy. Przypłacił to posadą, bowiem plan nie w smak był również Soriano, także narażonemu na nieplanowane wydatki. Zaczął się kolejny okres zwodzenia Solera, tym razem dłuższy i z nowym bohaterem w roli głównej. Soriano obietnic nie spełnił, a wszystkiemu przez pryzmat światowego kryzysu zaczęła przyglądać się Bancaja – główny wierzyciel Valencii. Prezes banku, José Luis Olivas, wymógł interwencję, a prawdopodobnie efektem jego działań była dymisja Miguela Zorio (następcy Galiano) i awans zapomnianego nieco Javiera Gomeza, który władzom banku wydał się człowiekiem uczciwym, wykształconym, przedsiębiorczym i zdolnym podjąć niezbędne kroki, w celu zapewnienia wypłacalności klubu. Włącznie – ze sprzedażą gwiazd.
Tego ostatniego już zresztą kiedyś dokonał. W latach 1999–2001 Valencia nie tylko przeżywała najpiękniejszy okres w swej historii, z dwoma finałami Ligi Mistrzów, ale i przechodziła czas problemów finansowych i wymiany części kadry. Ze statusem gwiazd światowego formatu odchodzili z klubu Claudio Lopez, Mendieta, Farinos czy Gerard. Wszyscy – uznani w nowym projekcie sportowym za zastępowalnych. Za oddaniem każdego z nich stali głównie Llorente z Gomezem.
Sprzedaliśmy Claudio Lopeza do Lazio, a siedem miesięcy później nikt już nie wiedział kto to jest – powiedział później Manuel Llorente. Niemal tak samo mógł podsumować transfery pozostałej trójki piłkarzy. Gomez i Llorente nie bali się poświęcić piłkarzy by ustabilizować budżet, a przyszłość przyznała im rację – przebudowana Valencia sięgnęła po mistrzostwo Hiszpanii, a sprzedani piłkarze nigdy nie odzyskali już formy ze stolicy Lewantu…
Figurant? Wybawca? Komornik? Jak więc określić tego niepozornego finansistę, który niespodziewanie zaczął grać pierwsze skrzypce w upadającej orkiestrze? I czy nie gra on jej przypadkiem requiem?
Wyprzedaż i pociągi były już elementami życia zawodowego Javiera Gomeza. Czy znaczy to, że jego życiem kieruje pociąg do wyprzedaży?
Mógł przybyć jako wysłannik Solera i przedłużenie jego macek, wciąż oplatających Valencię 37% akcji. Byłby figurantem i miał za zadanie dokonać to, czego nie udało się Soriano – sprzedać klubowe nieruchomości i dokończyć budowę stadionu. Mistrzowska manipulacja i gra na zwłokę, widmo „suspension de pagos” i kredyt pod warunkiem wpływów z emisji – i to okazalszej niż planował to Villalonga! – przeczą takiej możliwości. Javier Gomez zbyt daleko wyprowadził Solera w dżunglę, by można myśleć, że jest murzynem na jego plantacji.
Również Soriano nie mógł stać za promocją Gomeza – losy prezydenta ważyły się do ostatnich chwil posiedzenia Rady, które wyniosło nad wszystkich Javiera Gomeza. Mówiło się, że przygotowany był przewrót: razem z Zorio pożegnany zostałby Soriano, a jego fotel przypaść miał drugiemu z najważniejszych Gomezów w Valencii.
Prezydent nie przyznawałby się też publicznie, że sam nie da rady zaprowadzić porządku – a za taką deklarację słabości musiałoby ujść wywyższenie Gomeza. Jeśli nawet pracują obecnie ramię w ramię, to tylko dlatego, że pozostanie Soriano było ceną za włączenie do gry Gomeza, bądź niczemu ono nie przeszkadza. Inicjatywa i tak należy do Gomeza…
Nominacja Javiera Gomeza to dzieło Bancaji i Olivasa, mającego chaosu i kłamstw w Valencii powyżej uszu. Nowy dyrektor naczelny jest odpowiednim partnerem, bowiem jeśli szybko nie wyciągnie klubu z kryzysu, nie cofnie się przed sprzedażą gwiazd. Ale wyprzedaż będzie ostatecznością, a nie celem – wieloletnia owocna praca w klubie wskazuje, że nie może być pachołkiem Olivasa, pragnącego gwarancji wypłacalności Valencii nawet za cenę oddania Silvy i Villi.
Jego plan nie jest przesadnie skomplikowany: on szuka gotówki i prowadzi cięcia w budżecie, Fernando Gomez szuka kupców na darmozjadów i sprowadza tanie substytuty. Valencia rocznie wydaje na pensje 100 mln euro, z czego lwią część pożerają piłkarze zbędni. Należy się ich pozbyć w pierwszej kolejności. Jeśli metody transferowe nie poskutkują, to nawet administracyjną redukcją zatrudnienia – rozwiązaniem części nierentownych kontraktów. Wszystko zgodnie z hiszpańskim prawem, Biblią, Torą, Wedami i Koranem.
Ograniczenie pensji odciąży budżet, część piłkarzy zostanie sprzedanych, wydane będą nowe akcje. Sprawiedliwości dziejowej stanie się zadość – postawiony pod murem Soler już doprowadził do bankructwa jedną ze swoich firm, by sprzedać jej aktywa i zebrać odpowiednie pieniądze. Z własnej kieszeni pokryje błędy, jakie popełniał w czasie swej prezydentury. Gdyby zablokował emisję, stałby się już nie wrogiem, a wręcz zdrajcą. Wrogów można nienawidzić, ale zdrajców się wiesza. Dla dobra szafotu i klubu, do powiększenia kapitału spółki jednak dojdzie.
Prócz 92 mln euro z emisji akcji, kasę zasili niemal 50 mln od MediaPro (dzieło Soriano), zaś Gomez ciągle pracuje nad zwiększeniem przychodów z komercyjnej działalności klubu. Okazyjne pamiątki, wynajmowanie klubowych obiektów, przedłużone abonamenty na mecze – również kibice pomogą wyciągnąć Valencię z przepaści.
Nieruchomości na razie nie będą oddawane – kryzys finansowy nie jest odpowiednim czasem na pozbywanie się wartościowych gruntów. Tereny Mestalla czekają na inwestorów, którzy nie zaoferują kwoty poniżej ich wartości. Ich cena zadecyduje jak szybko Nuevo Mestalla zostanie ukończone i jak będzie wyglądała Valencia po przeprowadzce na Aleję Kortezów.
Dopiero jeśli to wszystko nie przyniesie zadowalających rezultatów i nie znajdą się kupcy gotowi nabyć parcele Mestalla za 300 mln euro, odejść mogą najbardziej wartościowi piłkarze. Historia działań Javiera Gomeza pokazuje jednak, że nie będzie to wyczekiwana w Madrycie wyprzedaż. Gomez już na początku dekady sprzedawał piłkarzy po 40 mln euro, i to nie do klubów, które lubują się w biciu transferowych rekordów. Jeśli Real będzie chciał pozyskać Villę, musi liczyć się z wydatkiem 60–70 mln euro. Ewentualne włączenie Negredo w całą operację może obniżyć cenę o jakieś 10 mln. Nie bardziej, bo Gomez nie przewodzi instytucji charytatywnej. Valencia potrzebuje dużej gotówki, a nie dużej sprzedaży, zatem ewentualne negocjacje będą prowadzone w duchu Manuela Lopery, osławionego sknery z Sewilli, który umówioną cenę potrafił jeszcze podbić nakładaniem wielomilionowej kary na sprzedawanego piłkarza. Pretekst znajdował się zawsze.
Jakkolwiek ułoży się przyszłość, sprzedaż Villi nie będzie znakiem Apokalipsy – po transferze Mendiety Valencia zdobyła mistrzostwo. Ale nawet odejścia El Guaje nie jestem pewien – co dwóch Gomezów to nie jeden. Z takimi maszynistami odnowiona Valencia powinna zajechać daleko, a nie na madrycki jarmark czy kolejne urwisko…