Po raz kolejny w półfinale Ligii Mistrzów mamy 3 angielskie zespoły, co niewątpliwie świadczy o upadku znaczenia i poziomu w innych ligach, których przedstawiciele tak bezskutecznie kołatają do drzwi Ostatecznego Argumentu i Wyznacznika Wszystkich Wyznaczników – półfinału Ligii Mistrzów. Tak wygląda typowy tok rozumowania przeciętnego (również i nadprzeciętnego) – nazwijmy go – Angloentuzjasty, człowieka, który z faktu obecności trzech wyspiarskich drużyn wśród czterech półfinalistów Ligii Mistrzów, wnioskuje o potędze i hegemonii English Premier Leauge. Czasami doda do tego zestawienie majątkowe drużyn, całość doprawi listą najdrożej opłacanych piłkarzy, wydatkami na pensję czy wpływami od sponsorów. Słowem – ligomistrzowe nagie fakty przyodzieje złotym płaszczem ekonomicznych danych – z czego wychodzi mu jednocześnie sycąca i ponętna potrawka dla spragnionych jednoznacznych tez entuzjastów futbolu oraz lśniąca figurka Jej Wysokości – ligi angielskiej – Królowej Lig Wszelakich. Tym nakarmionym i w to właśnie zapatrzonym fanom łatwo teraz formułować zdania zaklinające rzeczywistość oraz – z resztek wywaru – wróżyć przyszłość. Nadal tak jasną i świetlistą dla Najważniejszej z Lig.
No tak, bo przecież do zbioru największych oczywistości należy pogląd, że skoro nie ma innych kryteriów porównywania poszczególnych lig – to czyż jedyne pozostające nam kryterium może nie być Dobre i Prawdziwe?
Sęk w tym, że nie tylko może takie nie być, ale wręcz nie jest. I błogosławieni ci, którzy to dostrzegają, albowiem oni nie gubią z futbolu tego co najpiękniejsze.
Doprawdy, nie trzeba chyba czterech doktoratów z metodologii dowodzenia, nikt nie musi potwierdzić Tezę Churcha, zaprzeczyć lematowi Lindenbauma czy skwantować grawitację, aby znaleźć dziury w takim rozumowaniu Angloentuzjastów. Świadomość istnienia tych defektów nie jest dostępna tylko wąskiemu gronu Wtajemniczonych – to raczej efekt zwykłego, trzeźwego i precyzyjnego spojrzenia. Dlaczegóż więc tak mało głosów rozsądku?
Nie przemawia tutaj przeze mnie żadna anglofobia, zazdrość czy niespełniona miłość do Primera Division. Głoszę raczej pogląd zgodny z dociekaniami własnego intelektu, kierującego się subiektywnym wprawdzie oglądem rzeczywistości, ale obiektywnymi prawidłami rozumowania; nie tworzę nowej logiki – korzystam z istniejącej. Jedyne co proponuję, to nowa metoda spoglądania na przedmiot sporu – metoda patrzenia głębszego, bo sięgającego niespełnionych możliwości i nieskończonego ciągu implikacji kolejnych chwil. Jeśli brzmi to podejrzanie, spieszę z wyjaśnianiem.
Mecze najciekawsze – prawdopodobnie w powszechnej opinii – to te pełne dramaturgii i zwrotów akcji, z naprzemiennym szczęściem i pechem dotykającym walczących na śmierć i życie rywalów, którzy okazję do zdobycia bramki tworzą co kilka chwil, bombardując bramkarzy celnymi strzałami, czasem obijając metalowe elementy bramki. Ludzka pamięć najłatwiej zapamiętuje takie właśnie mecze – choćby niezapomniane spotkanie Portugalii z Holandią z 2004 roku, stambulski dreszczowiec z Liverpoolem i Milanem w rolach głównych, czy – by nie szukać daleko – środową niesamowitą konfrontację Liverpoolu z Chelsea, o prawo bycia rywalem samotnika z Europy kontynentalnej – Barcelony. Nie trzeba śmierci kogoś bliskiego i przesadnie refleksyjnego nastroju, aby mieć świadomość, że w takich meczach zdarzyć może się absolutnie wszystko. Że pewna nieprzewidywalność futbolu – los, który kieruje piłkę dwa centymetry nad, a nie pod poprzeczkę – czyli to, co zwykle nazywamy szczęściem bądź pechem, bywa w takich sytuacjach decydujące. Naturalnie – wespół z nastawieniem psychicznym zawodników, którzy realizują rzeczy niemożliwe, grając w sposób, jaki przez noc polarną nie wyśni matematyczny umysł Rafy Beniteza. Takie więc detale: centymetrowe pomyłki przy strzałach, minimalnie zbyt słabe wyskoki, interwencje spóźnione o nanosekundy – decydują nierzadko o wyniku konfrontacji, nieodwracalnie rzutując na przyszłość. Awansowała Cheslea, choć Liverpoolowi nie brakowało wiele, ale życie mogło potoczyć się inaczej. I nie interesuje mnie to, czy gdzieś tam się właśnie nie potoczyło – koncepcje światów możliwych zostawmy bardziej nawiedzonym. My skupmy się na chłodnej analizie tego, co podpowiada nam rozum.
Otóż – skoro takie detale w meczach mogą decydować o awansie jednych czy drugich, nieodwracalnie wpływając na przyszłość, to czyż bezlitośnie klasyfikując ligi, po epizodycznych konfrontacjach ich przedstawicieli, nie popełniamy fundamentalnego nadużycia, spłycając i upraszczając obraz tego, co było na boisku? Czyż nie płodzimy przez to myślowych stereotypów, które natychmiast żyją życiem własnym i zaklinają rzeczywistość, zamiast ją dobrze opisywać?
Świadom jestem niebezpieczeństw, które niesie propagowana przeze mnie metoda. Najważniejszą z nich powinien być zarzut braku możliwości jakiegokolwiek klasyfikowania czegokolwiek, trudności w rozstrzygania nawet tego, czy liga cypryjska dorównuje hiszpańskiej, bowiem każdy mecz mógł potoczyć w inny sposób… Przecież każda chwila decyduje o przyszłości, gdyby dany piłkarz celniej dośrodkował, może to słabsza drużyna pierwsza zdobyłaby prowadzenie, które ustawiłoby całą konfrontację? Co zatem dostajemy? – pełen chaos nieskończonych potencjalności, które wypierają nam to co się wydarzyło. A taki efekt nie jest w żaden sposób pożądany – lepiej żyć w świecie uproszczonym, niż bezsensownym i „niedokończonym w realizacji”.
Taki zarzut da się jednak odeprzeć. Aby to zrobić, należy jednak przyjąć możliwość intuicyjnego, niealgorytmicznego formułowania sądów i dochodzenia do prawdy. Jeżeli zgodzimy się na możliwość intuicyjnego oglądu i oceny – bazującej na własnych spostrzeżeniach – to unikniemy niepotrzebnego chaosu i łatwo rozstrzygniemy, czy cypryjska liga rzeczywiście dorównała już hiszpańskiej. Jak? Najprościej jak się da: widząc to. Bazując na obserwacji i wyciągając z nich wnioski. Uważny czytelnik spostrzeże zaraz pozorną trudność: oto powiedziana została propozycja osobistego (czyli subiektywnego) rozstrzygania tego, która liga jest silniejsza (bo to przecież pozostaje naszym sporem). Czyż nie naraża to na nieustanne kłótnie i nieskończone konflikty „wyznawców” danej ligi? Owszem, ale czyż kłóci się to z naszym doświadczeniem? Czyż takich sporów ciągle nie ma?
Dla metodycznego porządku: zaproponowałem właśnie przeniesienie akcentu argumentacji w sporze dotyczącym wyższości jednej ligi nad inną, z danych obiektywnych – faktów (podlegających wszakże dyskusji podczas interpretacji) – na sferę subiektywną, tj. osobiste wnioski i przekonania. Zaproponowałem to nie dlatego, że tak moim zdaniem będzie lepiej, ale dlatego, że moim zdaniem tak jest.
Nawet bowiem interpretacja faktów odbywa się pod kątem własnych odczuć – z faktu obecności ciągle tych samych reprezentantów EPL można nawet wnioskować ogólną słabość tej ligi, gdyż Wielka Czwórka nie musi wysilać się na własnym podwórku. Metodologicznie, wniosek ten jest uprawniony jak i wniosek o potędze i panowaniu EPL. A raczej – wypadałoby powiedzieć - równie bzdurny i nieuprawniony.
Nie wiem dlaczego tak trudno niektórym zrozumieć, że nieporównywalnego nie da się porównywać poprzez selektywny dobór kryteriów, choćby nawet wszystkich możliwych – bo i tak w żaden sposób nie przybliża nas do prawdy – faktycznego stanu rzeczy. Nawet mówienie o panowaniu tylko Wielkiej Czwórki w Europie będzie uproszczeniem, bowiem zakłada mnóstwo nieuprawnionych, ukrytych przesłanek. Dlatego tak trudno zgodzić mi się na jakąkolwiek pseudo-obiektywną klasyfikację lig, tj. bazującą na obiektywnych danych. Danych takich nie ma, więc może bliższe prawdy będzie ocenianie osobiste, ze świadomością braku możliwości dokonania klasyfikacji obiektywnej?
Uprzedzam potencjalne zarzuty: nie zyskamy wówczas nieustannego konfliktu zwolenników danych lig – konflikt ten ciągle istnieje. Wyzbędziemy się zaś myślowych skrótów i uproszczeń, które mogą więcej zakrywać, niż są w stanie pokazać. A takie stereotypy uważam za groźniejsze dla świadomości kibica, aniżeli hasła o ciągłym zwyciężaniu Niemców, przegrywaniu Hiszpanów, prawie serii, czy zabijaniu przez Włochów futbolu.