Czy można ufać w doświadczenie przedsiębiorcy, który daje się zwieść 71-letniemu oszustowi i płaci 6 mln euro za budynek, jaki tamten posiadał tylko na sfałszowanych papierach?
Czy można wierzyć w uczciwość człowieka, który odwraca się od przyjaciela w momencie, gdy ten potrzebuje największego wsparcia?
Czy można powierzać władzę komuś, kto dla jej zdobycia nie cofnie się przed powrotem do zdradzonego wcześniej przyjaciela, by pod jego protekcją zająć miejsce kogoś, z kim rzekomo miał współpracować?
Jeśli nie, właśnie skreśliliście Vicente Soriano.
A przecież jednak mu ufacie!
Pytania ze wstępu brzmią może demagogicznie i przewrotnie, ale dzięki temu uświadamiają, że opieszała działalność prezydenta Valencii może wzbudzać mu opozycję, a jego osoba nie musi być wcale postrzegana jako krystalicznie czysta. I przez wielu nie jest.
Mgliste były ścieżki, jakimi po prezydenturę kroczył Vicente Soriano. Najpierw zyskuje on sympatię kibiców, bo niemal wbija nóż w plecy Solerowi — swemu dotychczasowemu partnerowi i przyjacielowi, sukcesywnie krytykując każdą jego decyzję w mediach i próbując zawiązać przeciw niemu przymierze. Gdy znajduje już sojusznika – Juana Villalongę – nie potrafi przekonać go do swych planów, a ich drogi rozchodzą się. Władzę zdobywa Villalonga, a Soriano wraca przeprosić się z Solerem i przekonywać go, że bezpieczniej dla wszystkich będzie, gdy władzę otrzyma jednak on.
Kapitał zaufania kibiców zbity na zdradzie, intrydze i wymuszonym pojednaniu. Utrzymanie przy władzy mimo niespełnionych obietnic i znikomych efektów. Jak to jest z tym Soriano?
Swoją przygodę z Valencią Soriano zaczął od sojuszu z Vicente Roigiem, obecnym przywódcy i twórcy potęgi Villarreal. Działo się to w 2004 roku, kiedy Roig przejmował władzę w Valencii. Soriano nabył wówczas pakiet 10.000 akcji klubu, a po sprzedaży przez Roiga udziałów Solerowi, Soriano zachował swe akcje, przyjmując stanowisko wiceprezydenta, zaproponowane mu przez nowego głównego udziałowca klubu. Obecny prezydent odpowiadał wówczas za wybór projektu nowego stadionu i pewnie mocno przeżył rozczarowanie, gdy Soler postanowił nie skorzystać z jego porad i sam wskazał zwycięzcę przetargu. Kielich goryczy wypełniał się, ale ciągle trzymany twardą ręką Solera, nie uronił ani kropli płynu. Dopiero po spektakularnych wpadkach Solera i katastrofie reżimu Koemana, Soriano zdecydował się na atak, kilkoma prostymi słowami wbijając Solerowi nóż w plecy i zgarniając całą sympatię społeczności fanów Valencii.
Czy można mu po tym wszystkim ufać? Czy nie lepszym kandydatem na prezydenta byłby doświadczony w zarządzaniu wielkimi firmami Villalonga, który w dodatku nie bał się mówić, jak fatalnie przedstawia się sytuacja klubu? Czy rzeczywiście więcej spodziewać można się po Soriano, wmawiającemu nam od kilku miesięcy, że klub ze wszystkim sobie poradzi, a Villalonga hiperbolizował przedstawiając zadłużenie Valencii?
A przecież każdy z nas z radością przyjął wiadomość, że człowiek, który „Koemana zwolniłby w 10 sekund, a Bakero w 11”, przejął pałeczkę po znienawidzonym Solerze i cokolwiek podejrzanym Villalondze. Soriano urósł w naszych oczach na całkowite przeciwieństwo Solera. Czy słusznie? Dla niektórych obecny prezydent to przedłużenie macek wyzutego ze czci i wiary Solera, ciągle oplatającego swymi wpływami nieszczęsną i bezbronną Valencię, na jej zgubę i ku jej hańbie.
Bez wątpienia, aparycji Soriano jest zdecydowanie bardziej przyjaznej i mniej inwazyjnej, aniżeli nasz były władca. Ale przecież nie urok naszego prezydenta decyduje o tym, że pokładamy w nim zaufanie. Czy ta wiara w Soriano to już przedmiot psychologii – rozważny spokój po nieogarnionym chaosie Solera, odbudowa(?) po dramacie Koemana – czy może przekonanie to opiera się chłodnej analizie faktów? Ja skłaniałbym się ku temu drugiemu.
Soriano, w przeciwieństwie do Solera, do swej fortuny doszedł sam – pracą, inwencja, działaniem. Zaczynał od handlu pomarańczami, inwestował w nieruchomości, ocierał się o branżę włókienniczą, zdobywał zaufanie inwestorów, będąc przedstawicielem wielu przedsiębiorców. To nie człowiek, który fotel prezydenta dostał na gwiazdkę, bo w liście do zamożnego ojca wymienił klub piłkarski. Samo to czyni go o wiele lepszym kandydatem do zarządzania klubem, aniżeli niechlubnej pamięci jego poprzednik. Miewa jednak i Soriano błędy – wytykał Solerowi przedwczesną licytację terenów Estadio Mestalla, teraz sam nie może ich sprzedać. Zarzucał Villalondze zawyżanie długów – obecnie sam ich nie ukrywa. Obiecywał niebotyczne wpływy ze sprzedaży praw handlowych z Nuevo Mestalla, próbował wziąć kredyt, czy sprzedać nieszczęsne parcele – nic się nie udawało, klub pogrążał się w długach, stanęły prace na stadionie, piłkarze nie dostawali pensji. I kiedy wiele wskazywało na to, że spełni się proroctwo Villalongi, a Soriano będzie tym, komu przyjdzie podpisać akt zgonu — umierający pacjent cudownie ożył. Zastrzyk gotówki z długo wyczekiwanej sprzedaży praw do transmisji być może ocalił Valencię, a już na pewno uratował Soriano. I pewnie nie tylko w oczach zaniepokojonych kibiców – kto wie, ile jeszcze czekaliby jeszcze bardziej zaniepokojeni członkowie Zarządu, o ile dłużej zwodzić dawałby Soler, ciągle z Valencią związany akcjami i 27. mln euro, jakie do 17 marca zapłacić ma za pierwsza parcelę Estadio Mestalla.
Pieniądze z kontraktu ożywiają nadzieję i zaufanie. Teraz wiemy, że Soriano działać potrafi, choć – pewnie z wielu powodów – przychodzi mu ze sporym trudem. Pozostaje nam czekać na sprzedaż parceli bądź liczyć, że ma w zanadrzu jakiś argument dla Solera, by ten nie pozbawił go możliwości rozporządzania akcjami. Uczynić to Soler już może, bowiem ultimatum w umowie odstąpienia akcji było postawione jasno: do 31 stycznia parcele Estadio Mestalla mają znaleźć kupca. Pozostaje więc liczyć, że się powiedzie.
Villalonga marzy o prezydenturze w Madrycie, kryzys finansowy dostrzegam, w interwencję Arabów czy innych petromiliarderów nie wierzę, a powtórki z rozrywki i wymiany Zarządu już bym mógł nie znieść…