Nie wiem, czy działacze Valencii w wyborze tymczasowego następcy skazanego na potępienie Ronalda Koemana kierowali się względami ewangelicznymi, ale jeśli tak było, to chyba pierwszy raz od dawna wykazali się oni trafną analizą sytuacji — drużyna potrzebowała prawdziwego zbawiciela — i… takiego właśnie dostała. Nie tylko na papierze — hiszpańskie imię Salvador znaczy właśnie Zbawiciel – ale i w rzeczywistości, bowiem klub osiągnął bezpieczną ligową pozycje. Voro spełnił się w swojej roli znakomicie, spełnił pokładane w nim nadzieje, ale… swoją szansę przegrał.
O ile na spotkanie z Osasuną postawa podopiecznych Voro w zupełności wystarczyła, to już starcie z Dumą Katalonii skończyło się katastrofą, a Valencia zebrała okrutne cięgi. Nawiązując do stylu naszego najwybitniejszego literata, można powiedzieć, że zaraz po tym, jak 11 mężów z Walencji wyszło walczyć z bezlitosnymi Katalończykami, poczęła się rzeźba okrutna. A kto był w tym starciu jak Sprite, kto zaś pragnieniem, doskonale odzwierciedla rezultat tego niefortunnego spotkania. Fakt, tędzy pachołkowie z tych spod logo UNICEF-u, ale chyba nikt nie spodziewał się takiej aż tak bezlitosnej rzezi – i u nas nie brakuje sławetnych mężów, a po meczu z Osasuną wydawało się, że wreszcie ma nam kto hetmanić. Mecz z Barceloną dla kibiców Valencii był jak wyciek ropy na pełnym oceanie dla członków Greenpeace’u – wstrząsający, przerażający i oznaczający prawdziwą katastrofę. Jak się jednak okazało, bolesne konsekwencje wysokiej porażki na Nou Camp poniesie tylko jedna osoba – wielki przegrany, Salvador Gonzalez Marco „Voro”.
Dlaczego Voro, zatrudniony w niesłychanie ciężkim okresie dla Valencii, w którym poprowadził ją do czterech zwycięstw w pięciu meczach, został przeze mnie nazwany wielkim przegranym? Zbluźniłem? Przecież Koeman dla czterech zwycięstw potrzebował spotkań osiemnastu…
Spieszę z odpowiedzią: Voro rzeczywiście wygrał, wygrał wiele, ale przegrał najważniejsze – przegrał swoją karierę trenerską, przynajmniej – na ławce Valencii.
Mecz z Osasuną odbywał się w atmosferze nieustannego przygnębienia spowodowanego ogólną sytuacją klubu, a Voro dał nam nadzieję – nadzieję, że jeszcze szorujemy kilem po piachu, ale dna żeśmy nie osiągnęli. Prasa i rozentuzjazmowani kibice zareagowali szybko: wielu pomyślało, że nie trzeba nam już szukać trenera, no i nawet się nieźle złożyło, że Marcelino zerwał negocjacje — odkryliśmy właśnie spory trenerski talent– po cóż nam więcej szukać? Sam zadowolony szkoleniowiec dawał w prasie czytelne sygnały, iż naprawdę widzi się w tym zawodzie; stałe zaś trenowanie Valencii byłoby dla niego prawdziwym błogosławieństwem. Nadszedł jednak mecz z Barceloną, która nie tylko bezlitośnie obnażyła taktyczne braki w grze Valencii, ale i brutalnie otrzeźwiła kibiców, upojonych tryumfem nad Osasuną. A Voro złamała trenerską karierę – po tym meczu na dobre odechciało mu się długoterminowego trenowania Nietoperzy – przynajmniej taką informacje przekazał dziennikarzom.
Gdyby ktoś pokusił się o naszkicowanie wykresu emocjonalnego nastawienie kibiców Valencii do ogólnej sytuacji klubu, najpewniej wyrysowałby coś na kształt sinusoidy – po meczu z Osasuną byliśmy w maksimum, po spotkaniu z Barceloną — odzwierciedlaliśmy wartość minimalną. I cóż jednak, że kolejne wygrane, cóż, że masakra z Levante i piękna wygrana nad Atletico, kiedy 6–0 na Nou Camp nie daje spać po nocach? Voro trenerem Valencii nie będzie, nie wiem czy to źle czy dobrze dla klubu, ale wiem, że to wielki dramat dla samego Voro – 4 na 5 wygranych, cele zrealizowane, ale marzenia — pogrzebane…