Razu pewnego, zamierzchłych czasach, gdy Valencia stawiała dopiero pierwsze kroki na niepewnej drodze wiodącej ku zgubie — dokładnie tej samej, którą teraz pędzi bez wytchnienia i opamiętania, napisałem artykuł, który chyba tylko przypadkiem nie znalazł się na tym blogu. Zanim spostrzegłem, że nie został on pokazany światu, bezpowrotnie – zdawałoby się – minął jego termin świeżości.
Minęło kilkanaście tygodni, a oto otwarła się szansa wykorzystania tych słów pisanych w lepszych czasach. Przytaczam go więc w całości, aby napisać jego sensowne, acz dramatyczne zakończenie, jako swoisty komentarz do myśli, które nawiedziły mą głowę w przeszłości.
„Koemana czas.”
Wymęczone zwycięstwa w fatalnym stylu – tak mniej przyjaźni Floresowi sympatycy Valencii oceniali pierwsze ligowe potyczki swojego ulubionego klubu, nie mogąc znieść myśli, że Valencia wygrywać potrafi, ale tylko jedno-bramkową przewagą, przez większość czasu dramatycznie broniąc wyniku, nawet z zespołami z dolnej półki. Ciężko też było patrzeć na jakość gry apodyktycznemu prezesowi klubu, któremu marzyła się powtórka sukcesów z przełomu wieków, wyrównane zmagania z najsilniejszymi, zwycięstwa po porywających spektaklach…, a jednak – do czasu – wyniki broniły trenera. Trenera, którego prezydent Soler zwalniać nie chciał, i któremu zaufał, pozbywając się przed sezonem dyrektora sportowego – Amedeo Carboniego, z którym współpraca Floresa – eufemizując — nie wygląda najlepiej.
Floresowi zarzucano toporny styl, brak pomysłu na grę, opieranie się jedynie na akcjach skrzydłami, mało kreatywny środek pola, który zazwyczaj tworzyła dwójka defensywnych pomocników, oraz zbytnie przywiązanie do nazwisk i brak zaufania do młodych talentów. Niezadowoleni ze wszech miar kibice, upust swemu rozgoryczeniu dawali podczas treningów zespołu, wywieszając na trybunie transparenty z napisami: „Qique vete ya. Mal juego. Carboni…”, w których wyraźnie życzyli sobie natychmiastowego i gwałtownego pożegnania trenera, wypominając mu zarówno słabą, nudną grę, jak i wspomniany konflikt z Carbonim, którego przecież nie tak dawno temu z zadowoleniem żegnali… „No cóż, ale któż zrozumie hiszpańskich kibiców” — chciało by się rzec, jednak również polscy sympatycy tego klubu w większości potwierdzali ich poglądy – w jednej przeprowadzonej przez serwis ankiet, niemal najczęściej wybieraną opcją w prośbie o dokończenie zdania „Quique Floresa to byś najchętniej…” było stwierdzenie… „utopił”.
Porażka z Rosenbergiem uszła jeszcze Floresowi płazem – mniej szczęścia miał jego odpowiednik w drużynie grupowych rywali – Jose Mourinho, który z posadą pożegnał się właśnie po remisie z Norwegami. Co ciekawe, zmienić pracodawcę postanowił trener pogromców Valedncii — Knut Toerum. Podał się on do dymisji po wspomnianym spotkaniu, w wielkim stylu kończąc przygodę z klubem, z którym nie sprostał jednak w walce na krajowych boiskach. Czara goryczy przelała się jednak po porażce z Sevillą, a przysłowiowy ostatni gwóźdź do trumny Floresa wbił jego ulubiony zawodnik – Raul Albiol, niefortunną interwencją pozwalając Fredericovi Kanoute zdobyć pierwszego gola. Strata bramki umocniła piłkarzy Valencii w przekonaniu, że w tym meczu nie mają już czego szukać, co skrzętnie wykorzystali ich rywale, aplikując jeszcze 2 bramki przyjezdnym.
Nie pomógł więc powracający do zdrowia Vicente, w którym najchętniej upatrywano klubowego mesjasza, nie dał rady debiutujący od pierwszych minut Zigic, niczym nie zachwycił Joaquin, a Baraja z Albeldą po raz kolejny dali do zrozumienia, że swoje najlepsze lata mają daleko za sobą… Była to już 4 porażka w 5 ostatnich spotkaniach, a nic nie wskazywało na to, że te fatalne statystyki prędko mogą się zmienić, dlatego zarząd klubu postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i jeszcze tej samej nocy Quique Flores przestał być trenerem Valencii.
Można powiedzieć, że widmo zmiany trenera krążyło nad Valencią – mam tu na myśli nie tylko pesymistyczne rozmyślania kibiców tego klubu, głośno domagających się odejścia trenera, ale ciekawe zjawisko dobrowolnych i wymuszonych dymisji trenerów w klubach z najbliższego otoczenia Valencii – swoich trenerów zmienili grupowi rywale Hiszpanów – Chelsea oraz Rosenberg, szkoleniowca zmienili lokalni rywale – zespół Levante, a przed meczem z Valencią decyzję o odejściu z klubu podjął były już trener Sevilli — Juande Ramos. Czy wszystkie te zmiany były katalizatorem podjęcia ostatecznej decyzji przez Juana Solera? Ciężko jednoznacznie przekreślić i taki wniosek.
Kandydatów do objęcia wakującej posady po Floresie było wielu. Najchętniej widziano by kogoś z nazwiskiem i charyzmą, znanego na tyle, aby zainteresować świat lewantyńskim klubem i wszędzie wzbudzać powszechny respekt, podnosząc prestiż tego ambitnego, ale niedocenianego klubu. Ograniczone możliwości finansowe Valencii nie przyciągnęły jednak tego, na którym prezesowi zależało najbardziej – zwolnionego z Chelsea Jose Mourinho. Widząc problemy swej narodowej reprezentacji, zaczekać na rozwój wypadków wolał też Marcelo Lippi — kolejny ważny kandydat na liście życzeń prezydenta Solera. Dyrektor sportowy Miguel Ruiz zapewniał, że obejdzie się bez zbędnego pośpiechu, jednak dramat w meczu z Realem uzmysłowił wszystkim, że pośpiech ten jest jednak wskazany. Sondowano Scolariego, jednak większym zainteresowaniem wykazał się Koeman, gotów dla Valencii bez żalu zostawić PSV, i to on ostatecznie został wybrany następcą Floresa, przejmując klub w zbliżonych nieco, acz bardziej jeszcze nieprzyjaznych i skomplikowanych warunkach jak jego poprzednik.
Już pierwszy mecz będzie dla Koemana meczem o wszystko – inny niż zwycięstwo wynik w spotkaniu z Rosenbergiem może oznaczać koniec Valencii w Lidze Mistrzów. Choć drużyna odżyła nieco po zwycięstwie z Mallorcą, a do gry powoli wracają kontuzjowani piłkarze, to jednak w ekipie “Nietoperzy” nie brak poważnych mankamentów: olbrzymia presja wywierana przez kibiców, ich ulubieńcy w składzie, spora konkurencja w zespole na każdej niemal pozycji, głośne nazwiska bez formy, młodzi zdolni, ale niedoświadczeni, skostniały styl gry, zawodnicy sprowadzeni za spore pieniądze, ale niedoceniani – to tylko niektóre problemy i zagadnienia, z którymi zmierzyć będzie się musiał Koeman już w pierwszych tygodniach swej pracy z hiszpańskim zespołem. Jak sobie z nimi poradzi, przekonamy się najwcześniej za kilka tygodni, gdy będzie można próbować obiektywnie wypowiedzieć się o pracy Holendra w Valencii.
Jeżeli wyniki i styl gry przekonają kibiców, wszyscy zapomną o Floresie, który imponował i stylem i wynikami w początku poprzedniego sezonu, a kierując prawdziwym szpitalem, w jaki zamienił się zespół Valencii w połowie ubiegłorocznych rozgrywek, zdołał niemal do końca walczyć o tytuł. Jeśli jednak Koeman okaże się niewypałem, a drużynę czeka postępujący regres formy, kibice nigdy nie wybaczą tego ani jemu, ani prezesowi, który okaże się błędnie reagować na klubowe problemy, zwalniając – bądź co bądź, nie takiego znów w końcu najgorszego tego Floresa…
3 miesiące później…
“Koemana czas… minął.”
Słowa te spisywane są dosłownie chwilę po meczu z Almerią, nie wiem więc, czy czas Holendra minął w rzeczywistości, ale w moim mniemaniu – tak. I to bezapelacyjnie. Optymizmu dodaje fakt, iż zdanie to podzielają tysiące kibiców Valencii z całego świata, dziś mogliśmy się przekonać, że również ci, zgromadzeni na Estadio Mestalla, gdzie w ruch poszły chustki, szaliki, gazety i wszystko czym z powodzeniem można było sugestywnie machać.
Miał przynieść nadzieję, że sezon nie jest stracony, i choć w rzeczywistości nie był, przyniósł pewność, że teraz już jest.
Dobrymi wynikami w lidze miał zapewnić udział w przyszłorocznej edycji Ligii Mistrzów, co podobno zagrożone było za jego poprzednika — serią porażek doprowadził do tego, iż kibice i dziennikarze serio analizują możliwość degradacji.
Miał zapewnić awans do dalszej fazy Ligii Mistrzów, który to awans był zagrożony. Przyniósł kompromitację i ostatnie miejsce w grupie.
Miał ułożyć drużynę, która – zdawałoby się – nie stanowiła na boisku monolitu. Chaos powiększył, zespół wewnętrznie skłócił, piłkarzy do siebie zraził.
Miał poprawić grę defensywy, która raziła błędami za jego poprzednika. Poprawił niewiele (o ile poprawił cokolwie), a w zamian zniweczył cały potencjał ofensywy, czego efektem były długie godziny bez zdobytej bramki.
Miał być wreszcie klasowym szkoleniowcem, okazał się niewartym tego klubu, tych piłkarzy i tych kibiców pseudo szkoleniowcem, 11 plagą egipską, uosobieniem chaosu w klubie i na boisku, wcieleniem bezładu, personalizacją nieporadności. Dlatego z całą stanowczością stwierdzić mogę, iż Koemana czas w Valencii przeminął. Ostatecznie i bezapelacyjnie. I mam nadzieję, że tego samego zdania będzie prezydent Valencii i zbudziwszy się jutrzejszego ranka, z mniejszym pesymizmem patrzeć będę mógł w przyszłość…