Juan Budowniczy

Budo­wa­nie ma we krwi. Musi mieć, bo w jego żyłach pły­nie krew czło­wie­ka, któ­ry w Walen­cji budo­wał już chy­ba wszę­dzie, i budu­je cią­gle – nie­prze­rwal­nie od nie­mal 60 lat, sta­wia­jąc nad Turią oko­ło 1000 budyn­ków, miesz­czą­cych ponad 20.000 miesz­kań i luk­su­so­wych apar­ta­men­tów, dając sta­łe zatrud­nie­nie ponad tysiącu oso­bom.

Od dziec­ka jed­nak lubił pił­kę, dla­te­go jego naj­więk­szym marze­niem nie było kon­ty­nu­owa­nie dzie­ła ojca, wypo­sa­ża­ją­ce­go Walen­cję w coraz to nowe blo­ki i osie­dla, a budo­wa­nie potę­gi klu­bu. Dla­te­go też tro­skli­wy ojciec dał mu w pre­zen­cie kosz­tow­ną zabaw­kę – pakiet 30.000 akcji Valen­cii C.F., co aż nad­to wystar­czy­ło do się­gnię­cia po upra­gnio­ny fotel pre­ze­sa tego klu­bu, choć w rozu­mie­niu przed­się­bior­cze­go rodzi­ca, prze­wo­dze­nie pił­kar­skie­mu klu­bo­wi inte­re­sem dobrym raczej nie jest. Ale cóż, kto ma ojca w pierw­szej osiem­set­ce naj­bo­gat­szych ludzi świa­ta, któ­re­go mają­tek liczo­ny jest w set­kach milio­nów dola­rów (a według Fobres tych­że setek jest co naj­mniej czter­na­ście) — ten spe­cjal­nie dobry­mi inte­re­sa­mi zaj­mo­wać się nie musi, gdyż byto­wa­nie w godzi­wych warun­kach ma już chy­ba zapew­nio­ne.

Coś szcze­gól­ne­go łączy jed­nak jego poczy­na­nia z doko­na­nia­mi rodzi­ca – chęć sta­wia­nia cze­goś napraw­dę wiel­kie­go i budzą­ce­go podziw. Ambi­cji też mu nie bra­ku­ję, jak i nie bra­ko­wa­ło rodzi­co­wi, gdy w 1953r. zaczął zaj­mo­wać się budow­nic­twem, by przez następ­ne kil­ka­dzie­siąt lat nie­ustan­ne­go inwe­sto­wa­nia i zara­bia­nia stać się jed­nym z naj­bo­gat­szych ludzi w kra­ju. Dzie­li ich zaś jed­na zasad­ni­cza róż­ni­ca – rodzic trak­tu­je pie­nią­dze i zara­bia­nie jako cel, syn zara­bia­nie i pie­nią­dze ojca trak­tu­je jako śro­dek. Śro­dek, do rzą­dze­nia wiel­kim klu­bem, mają­cym set­ki tysię­cy fanów na całym świe­cie.

W jed­nym z wywia­dów, nie­dłu­go po spre­zen­to­wa­niu syno­wi klu­bu, Bau­ti­sta Soler – bo to on oczy­wi­ście skry­wał się do tej pory pod okre­śle­nia­mi „ojciec” czy „rodzic” – zapew­niał swo­je­go roz­mów­cę, że jego syn zapro­wa­dzi w Valen­cii przede wszyst­kim porzą­dek. I syn rze­czy­wi­ście do tego porząd­ku się zabrał, bez­ce­re­mo­nial­nie żegna­jąc, prę­dzej czy póź­niej, kolej­nych człon­ków klu­bo­we­go zarzą­du i insta­lu­jąc tam swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. Dosyć subiek­tyw­nie rozu­mia­ne porząd­ki – przy­znać trze­ba, ale taka już wła­dza pre­ze­sów. Nie­omal despo­tycz­na.

Juan Bau­ti­sta Soler — ukry­wa­ją­cy się do tej pory pod okre­śle­niem „syn” — nie wyro­bił w sobie zbyt­nie­go przy­wią­za­nia do pie­nię­dzy, na tyle, jak dłu­go mamy na uwa­dze ich zara­bia­nie — brak nale­ży­te­go sza­cun­ku do mamo­ny wyni­ka zapew­ne z opły­wa­ją­ce­go w dostat­ki życia u boku ary­sto­kra­tycz­ne­go ojca, zdol­ne­go speł­nić nie tyl­ko każ­de życze­nia, ale i zachcian­ki swych potom­ków. Jeśli połą­czyć to z nie­sły­cha­ną ambi­cją budo­wa­nia cze­goś budzą­ce­go respekt w każ­dym zakąt­ku glo­bu, to być może mamy odpo­wiedź na pyta­nie o kate­go­rycz­ne veto, przy zain­te­re­so­wa­niu innych klu­bów klu­czo­wy­mi gra­cza­mi Valen­cii, ofe­ru­ją­cych nie­rzad­ko nie­ba­ga­tel­ne sumy. Juan Soler zda­je się bowiem pra­gnąć budo­wać klub któ­ry for­tu­nę trwo­ni, rok rocz­nie spro­wa­dza­jąc gra­czy za kil­ka­dzie­siąt milio­nów euro, a nie żyje z han­dlu deta­licz­ne­go swo­imi gwiaz­da­mi.

Konia z rzę­dem temu, kto odpo­wie jed­nak na pyta­nie, czy apo­dyk­tycz­nym pre­ze­sem Valen­cii kie­ru­je wygó­ro­wa­na ambi­cja się­ga­nia po wszyst­kie moż­li­we tro­fea, wbi­cia się w naj­ści­ślej­szą świa­to­wą czo­łów­kę, aby roz­gryw­ki La Liga nie koja­rzy­ły się z wal­ką o tytuł Realu i Bar­ce­lo­ny, ale by już naj­młod­si prak­ty­ku­ją­cy podwór­ko­wą wer­sją fut­bo­lu wie­dzie­li, że gdzieś tam, w odle­głej Hisz­pa­nii ist­nie­je Valen­cia, któ­ra sta­wiać czo­ła będzie wszyst­kim i wszę­dzie; czy też – nie­ule­czal­ny kom­pleks niż­szo­ści, powo­do­wa­ny fru­stra­cją z fia­ska wymie­nio­nych wcze­śniej pla­nów, a prze­ja­wia­ją­cy się przede wszyst­kim w wywie­ra­niu nie­po­trzeb­nej pre­sji i prze­pła­ca­niu trans­fe­rów – jak to i inne fut­bo­lo­we potę­gi mają w zwy­cza­ju. Abs­tra­hu­jąc tro­chę od głów­ne­go wąt­ku, moż­na by stwier­dzić, że każ­dy sza­nu­ją­cy się klub powi­nien zmar­no­wać w sezo­nie kil­ka­dzie­siąt milio­nów na bez­pro­duk­tyw­ne trans­fe­ry, bądź co naj­wy­żej zmien­ni­ków, czy dale­ką dosko­na­ło­ści mło­dzież. I Valen­cia cza­sów Wiel­kie­go Budow­ni­cze­go – Juana Sole­ra – czę­ścio­wo rów­nież pod­po­rząd­ko­wu­je się tej oso­bli­wej zasa­dzie.

Jed­nym sło­wem — Soler zda­je się marzyć o wiel­kiej Valen­cii, wyda­ją­cej wiel­kie pie­nią­dze na wiel­kie trans­fe­ry wiel­kich nazwisk i się­ga­ją­cej po wiel­kie tro­fea, tyl­ko trud­no jed­no­znacz­nie stwier­dzić czy marze­nia te są efek­tem wiel­kiej ambi­cji, czy kom­plek­su Realu i Bar­ce­lo­ny, koja­rzo­nych z wiel­kim fut­bo­lem i uczest­ni­czą­cych w wiel­kich rekla­mach.

Takie wiel­kie trans­fe­ry zapo­wia­da­ne są nie­mal corocz­nie – kie­dyś mia­ło to być spro­wa­dze­nie mar­ke­tin­go­wej maszyn­ki do zara­bia­nia na rekla­mach – Cri­stia­no Ronal­do, póź­niej mówio­no o bli­żej nie­okre­ślo­nym kla­so­wej sła­wy roz­gry­wa­ją­cym, wspa­nia­łym napast­ni­ku, i w koń­cu — o naj­słyn­niej­szym i naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nym tre­ne­rze na świe­cie. Skoń­czy­ło się kolej­no na Joaqu­inie, Fer­nan­de­sie, Zigi­ciu i Koema­nie, i choć pił­kar­sko i tre­ner­sko umie­jęt­no­ści i tym nie bra­ku­je, to jed­nak nie były to trans­fe­ry medial­nie rzu­ca­ją­ce na kola­na fachow­ców, kibi­ców i dzien­ni­ka­rzy. A o takich wła­śnie marzył Soler, z upo­rem mania­ka wspo­mi­na­jąc w wywia­dach, że nie będzie ską­pił gro­sza na gło­śne nazwi­ska i wiel­kie posta­cie, jed­nak to de fac­to wła­śnie pie­nią­dze zade­cy­do­wa­ły o jako­ści zaku­pów. Cóż za roz­cza­ro­wa­nie dla czło­wie­ka, któ­ry mie­siąc póź­niej decy­du­je się wyku­pić kolej­ne poła­cie prze­zna­czo­ne­go na roz­par­ce­lo­wa­nie Esta­dio Mestal­la za dobre kil­ka­dzie­siąt milio­nów euro każ­dy.

Jaki więc jest napraw­dę ten pulch­ny 50-kil­ku let­ni oku­lar­nik z ele­ganc­ko przy­cię­ty­mi wąsa­mi, nie dają­cy się zado­wo­lić poło­wicz­ny­mi suk­ce­sa­mi, i nie uzna­ją­cy pół­środ­ków, gotów dla finan­so­wej sta­bil­no­ści klu­bu nara­żać wła­sną i rodzi­ca kie­szeń? Wiel­ki, nie­speł­nio­ny budow­ni­czy, two­rzą­cy nie ze sta­li, szkła i beto­nu, ale z żywych i sta­ran­nie dobie­ra­nych ludzi? Nie­speł­nio­ny pro­du­cent, mają­cy pecha do reży­se­rów, akto­rów, pra­sy i widzów, pra­gną­cy osią­gnąć w świe­cie fut­bo­lu wię­cej, ani­że­li ojciec w świe­cie dźwi­gów, blo­ków i kopa­rek? Czy może roz­piesz­czo­ny dzie­ciak, któ­re­mu skła­da­na budow­la z kosz­tow­nych kloc­ków cią­gle się roz­sy­pu­je? I któ­ry nie może ścier­pieć wido­ku kole­gów, wzno­szą­cych wspa­nia­łe, sta­bil­ne budow­le z jesz­cze droż­szych i ład­niej­szych kloc­ków.

Kom­pe­tent­ny pre­zes, któ­re­go klub nie gra jed­nak tak, jak grać powi­nien, czy nie­udacz­ny ama­tor, sie­ją­cy zamie­sza­nie w zarzą­dzie, któ­re pro­cen­tu­je na boisku? Ama­tor błęd­nie reagu­ją­cy na sytu­ację w klu­bie, zwal­nia­ją­cy tre­ne­rów nie w cza­sie, czy też wiel­ki pla­ni­sta i per­fek­cjo­ni­sta w każ­dym calu, któ­re­go wizja speł­ni się, choć potrze­ba na to tro­chę cza­su?

Jak jed­no­znacz­nie oce­nić Sole­ra? Czy moż­na z prze­ko­na­niem stwier­dzić, że powi­nien raczej jak ojciec zająć się budow­nic­twem, nie fut­bo­lem, co było­by z pożyt­kiem i dla hisz­pań­skiej gospo­dar­ki, i dla sym­pa­ty­ków Valen­cii? Bądź też na jakiej pod­sta­wie zapew­niać, że na grun­cie pił­kar­skim w peł­ni reali­zu­je wro­dzo­ny talent do budo­wa­nia cze­goś wspa­nia­łe­go? Czy pod rzą­da­mi inne­go pre­ze­sa Valen­cia prze­cho­dzi­ła by praw­dzi­wie aurea aetas? Czy może pod rzą­da­mi obec­ne­go prze­cho­dzić go będzie lada chwi­la? Na ile jego decy­zje prze­kła­da­ją się na osią­gnię­cia zespo­łu?

Ani myślę uda­wać mądrzej­sze­go niż jestem i nie zamie­rzam pró­bo­wać uło­żyć odpo­wie­dzi na te pyta­nia, bowiem pra­wi­dło­wej nie znam, a subiek­tyw­ną każ­dy łatwo potra­fi sobie sfor­mu­ło­wać. Pytań za to nigdy za wie­le, dla­te­go war­to zasta­no­wić się nad ostat­nim, nie­omal sakra­men­tal­nym: czy damy radę? Czy damy radę — z takim pre­ze­sem — nie tyl­ko zaist­nieć w euro­pej­skim fut­bo­lu, ale w nim coś napraw­dę osią­gnąć, i na ile dotych­cza­so­we suk­ce­sy speł­nia­ją nasze – bądź co bądź – rów­nież nie­zmier­nie wygó­ro­wa­ne ambi­cje. Chciał­bym za Kopar­ką, Beto­niar­ką, Spy­cha­czem i Wal­cem krzyk­nąć „TAK! DAMY RADĘ!”, ale obec­nie bliż­sza jest mi odpo­wiedź scep­tycz­ne­go Dźwi­ga, nie­pew­nie pyta­ją­ce­go: tak? Damy radę?