Wszystko przez Loperę!

Nie­je­den raz już roz­wo­dzo­no się na temat przy­czy­ny sła­bej gry Joaqu­ina w pierw­szym jego sezo­nie w Valen­cii, nie­je­den z nas – redak­to­rów sta­rał się tłu­ma­czyć takie a nie inne wystę­py taki­mi a nie inny­mi powo­da­mi prze­ko­nu­jąc osta­tecz­nie, że Ximo obu­dzi się w przy­szłym sezo­nie, lub zapew­nia­jąc – o zgro­zo! — że Joaqu­ina mier­dą był, jest i będzie, i jeśli nie znaj­dzie się szyb­ko nań kupiec, nale­ży z hukiem wysłać go tam skąd de fac­to przy­szedł – czy­li do Alba­ce­te Balom­pie. I wła­śnie o tym – o przyj­ściu Joaqu­ina do Valen­cii ‚o jego wcze­śniej­szym kon­tro­wer­syj­nym wypo­ży­cze­niu, a raczej nawet o auto­rze owe­go wypo­ży­cze­nie repre­zen­tan­ta Hisz­pa­nii do dru­go­li­go­we­go Alba­ce­te, i całej jego spor­to­wej dia­bel­skiej natu­rze, tak sprzecz­nej z obra­zem sta­rusz­ka wpa­tru­ją­ce­go się w wiel­ki obraz Maryi umiesz­czo­ny na ścia­nie swe­go poko­ju i czę­sto uczest­ni­czą­ce­go w Mszy św. – sło­wem – przy­kład­ne­go kato­li­ka w arcy­ka­to­lic­kim kra­ju; ma być ten tekst. A więc panie Lope­ro – zaczy­na­my…!

To miał być ostat­ni rok prze­wod­ni­cze­nia anda­lu­zyj­skie­go klu­bu przez imć Manu­ela Ruiza de Lope­rę, postać tyle wie­ko­wą co kon­tro­wer­syj­ną i zapew­ne ory­gi­nal­ną jak naj­lep­sza koszul­ka Nike, i zaska­ku­ją­cą swo­im dzia­ła­niem nawet wsze­la­kich pra­wo­daw­ców pił­kar­skich z FIFA, UEFA, czy cze­go­kol­wiek inne­go, co ponoć decy­du­je o zasa­dach fut­bo­lu. Jed­nym sło­wem – odejść miał Pre­zes, god­ny tego nad wyraz zwa­rio­wa­ne­go klu­bu i fana­tycz­nych kibi­ców. Zre­zy­gno­wać miał z fuk­cji pre­ze­sa, co nie pozba­wia­ło go jed­nak wiel­kie­go wpły­wu na losy całe­go klu­bu, któ­re­go od lat był naj­więk­szym udzia­łow­cem, wiel­kim dobro­dzie­jem i spon­so­rem, i któ­re­go sta­dio­no­wi dum­nie patro­no­wał. Ten wła­śnie sym­pa­tycz­ny sta­ru­szek, za jedy­ny god­ny swe­go gar­dła napój uzna­ją­cy Sprite’a, a dobro swe­go klu­bu prze­kła­da­ją­cy nade wszyst­ko inne, nawet nad wła­sny mają­tek, z któ­re­go lek­ką ręką wybie­rał milio­ny euro na moder­ni­za­cję wspo­mnia­ne­go już sta­dio­nu, posta­no­wił han­dlo­wać z Valen­cią trans­fer Joaqu­ina. O tym jak trud­ne to mają być nego­cja­cje, prze­ko­nał się Juan Soler, a jak upo­ka­rza­ją­ca dro­ga wio­dła z Anda­lu­zji do Lewan­tu, prze­ko­nać miał się sam Joaqu­in.

Mało mu było pie­nię­dzy – wszak 18 mln euro nie robi­ło wra­że­nia na czło­wie­ku, któ­ry dwa lata wcze­śniej wyśmie­wał kil­ka­krot­nie wyż­sze ofer­ty angiel­skich klu­bów, zde­cy­do­wał więc, że uczciw­szym roz­wią­za­niem będzie zamia­na pie­nią­dze + pił­karz, a lepiej nawet dwóch bądź trzech, za pił­ka­rza, choć – jak zapew­niał — nie byle jakie­go pił­ka­rza. Juan Soler nie myślał jed­nak ani przez chwi­lę, aby oddać za Joaqu­ina Gavi­la­na czy Silvę, zgo­dził się jed­nak na włą­cze­nie do trans­fe­ru Mario Regu­eiro, któ­ry wespół z 18 mln euro zrów­no­wa­żyć miał war­tość Joaqu­ina. I może trans­fer ten doszedł­by do skut­ku, choć w mię­dzy­cza­sie Lope­ra zresz­tą zdo­łał się jesz­cze roz­my­ślić i zechciał otrzy­mać jesz­cze Davi­da Nawar­ro i roz­ma­wiać o więk­szych jesz­cze pie­nią­dzach; wszyst­ko jed­nak zakoń­czy­ło defi­ni­tyw­ne veto Mario Regu­eiro, któ­ry Valen­cii opu­ścić nie zamie­rzał, a któ­ry – o iro­nio! – szczę­ścia w niej osta­tecz­nie nie zna­lazł, zła­pał kon­tu­zję, więk­szość cza­su spę­dził w gabi­ne­tach leka­rzy, a teraz i tak powo­li paku­je się do wyjaz­du ze ską­pa­ne­go w pro­mie­niach słoń­ca mia­sta.

Sta­nę­ło więc na tym, że Joaqu­in przej­dzie, do nowe­go klu­bu, ale za same pie­nią­dze. Aby więc wywrzeć pewien wpływ na klub i chy­ba znie­chę­cić do resz­ty pił­ka­rza do swo­jej oso­by, Lope­ra posta­no­wił łaska­wie wypo­ży­czyć zaprzy­jaź­nio­ne­mu Alba­ce­te Joaqu­ina na czas nie­okre­ślo­ny, gro­żąc, iż jeśli pił­karz nie speł­ni jego – pra­wo­moc­ne­go z resz­tą żąda­nia – jak wska­zy­wa­ła dotych­cza­so­wa umo­wa pomię­dzy klu­bem a pił­ka­rzem – i nie wyru­szy do Alba­ce­te zamel­do­wać się w sie­dzi­bie klu­bu w nie­dziel­ny pora­nek, zapła­ci dosyć pokaź­ną, bo wyno­szą­cą aż 3 mln euro karę do klu­bo­wej kasy. Chcąc nie chcąc, żegna­ny wido­kiem wyglą­da­ją­cej z okna ze łza­mi w oczach znaj­du­ją­cej się w bło­go­sła­wio­nym sta­nie swej mał­żon­ki, Joaqu­in wsiadł do samo­cho­du i do sie­dzi­by Alba­ce­te poje­chał. Wła­dze tego klu­bu jed­nak albo nie potrak­to­wa­ły zbyt poważ­nie infor­ma­cji o ofer­cie wypo­ży­cze­nia Joaqu­ina, bądź też na week­end wyzna­czy­ły sobie inne cele – gdyż sie­dzi­ba klub świe­ci­ła pust­ka­mi, Joaqu­in niko­go tam nie spo­tkał, i popro­sił tyl­ko pra­cu­ją­cych opo­dal pra­cow­ni­ków jakiejś fir­my budow­la­nej o zro­bie­nie kil­ku chy­ba naj­cen­niej­szych zdjęć w ich życiu – gdy­by tyl­ko apa­rat był ich wła­sno­ścią i zaraz uda­li­by się z nimi do bru­ko­wej pra­sy, zaro­bi­li by nie mało, poka­zu­jąc świa­tu upo­ko­rzo­ne­go repre­zen­tan­ta Hisz­pa­nii na darem­nie puka­ją­ce­go do drzwi dru­go­li­go­we­go zespo­łu. Mając cyfro­wo-foto­gra­ficz­ne świa­dec­two swej eska­pa­dy, wró­cił Joaqu­in do Lope­ry, zdą­żyw­szy go już chy­ba – jak zresz­tą wspo­mi­nał póź­niej kil­ka­krot­nie w wywia­dach – znie­na­wi­dzić go do koń­ca, dzię­ki cze­mu jed­nak (wró­ce­niu, a nie znie­na­wi­dze­niu) unik­nął kary finan­so­wej pomy­sło­we­go oli­gar­chy anda­lu­zyj­skie­go klu­bu, któ­ry w ten spo­sób prze­dłu­żył nego­cja­cje z Valen­cią, aby do cza­su inau­gu­ra­cyj­ne­go meczu pomię­dzy oby­dwo­ma klu­ba­mi, Joaqu­in nie zdą­żył wystą­pić prze­ciw­ko swo­je­mu byłe­mu zespo­ło­wi, zdo­łał wywrzeć nacisk na dzia­ła­czach klu­bu, aby bar­dziej zde­cy­do­wa­nie powięk­szy­li swo­ją ofer­tę, i zakon­trak­to­wa­li wresz­cie pił­ka­rza, któ­ry od tygo­dni wspo­mi­nał już, że marzy, aby grać w nowym klu­bie, a któ­ry przez te marze­nia wie­le już prze­szedł. Juan Soler zde­cy­do­wał więc zapła­cić usta­lo­ne wresz­cie, po dłu­gich a cięż­kich, jak męki nie­jed­ne­go kona­ją­ce­go nego­cja­cjach, 25 mln euro, zgo­dził się tak­że opła­cić wszyst­kie pro­wi­zje i zale­głe opła­ty zsu­mo­wa­ne na ok. 3 mln euro, aby wresz­cie pił­karz zmie­nił swój klub. Zado­wo­lo­ny Lope­ra pozwo­lił więc Joaqu­ino­wi wybrać się wresz­cie do Walen­cji poroz­ma­wiać z przy­szłym pra­co­daw­cą, przejść bada­nia medycz­ne, z sobie wia­do­mych powo­dów zabro­nił mu jed­nak pod­pi­sy­wać indy­wi­du­al­ne­go kon­trak­tu, któ­ry w podob­nych sytu­acjach nie­rzad­ko wyprze­dza osta­tecz­ną zgo­dę samych klu­bów, gro­żąc zerwa­niem roz­mów. Joaqu­in więc pomyśl­nie prze­szedł bada­nia medycz­ne, ale kon­trakt pod­pi­sał nie wcze­śniej, aż dopro­wa­dzo­ny już zapew­ne do skra­ju wyczer­pa­nia ner­wo­we­go Juan Soler wysłał oso­bi­ste poręcz­nie wypła­cal­no­ści klu­bu – ów ostat­ni, upra­gnio­ny przez Lope­rę doku­ment. I wyda­wa­ło się, że Joaqu­in spo­koj­nie prze­nie­sie już do swo­je­go nowe­go klu­bu, zaś jedy­nie dla spo­ko­ju – wyjeż­dża­jąc z Sewil­li splu­nąw­szy zapew­ne przez lewą ramię co naj­mniej ze 14 razy i pode­ptaw­szy – być może tyl­ko w myślach – duży i kolo­ro­wy por­tret swe­go byłe­go pre­ze­sa i pra­co­daw­cy. Jeśli jed­nak Joaqu­in wyko­nał te podob­no sku­tecz­ne manew­ry, to wyko­nał je bądź to nie­udol­nie, bądź mia­ły one mniej­szą moc od spoj­rze­nia Manu­ele Luisa de Lope­ry, ostat­ni już raz spo­glą­da­ją­ce­go za odda­la­ją­cym się z jego klu­bu Joaqu­inem. Bazy­lisz­ko­wy ów wzrok, choć otarł się tyl­ko o ple­cy zawod­ni­ka, no, ewen­tu­al­nie ich mniej szla­chet­ne prze­dłu­że­nie, poczy­nić musiał nie­po­we­to­wa­ne szko­dy w psy­chi­ce pił­ka­rza, zaś wymru­cza­ne pod nosem prze­kleń­stwa pod adre­sem pił­ka­rza, swo­je musia­ły zdzia­łać – Joaqu­in nagle stra­cił wszyst­ko co decy­do­wa­ło o jego świet­nej grze – nie­sa­mo­wi­tą szyb­kość, wspa­nia­łą tech­ni­kę, zabój­czy dry­bling i cel­ne dośrod­ko­wa­nia, z któ­rych to zna­ny był w całym pił­kar­skim świe­cie, i bez tych atu­tów przy­był do Valen­cii, gdzie z zra­zu wystą­pił w paru spo­tka­niach, szyb­ko jed­nak stra­cił miej­sce w skła­dzie, na rzecz omi­ja­ne­go przez złe uro­ki Migu­ela Ange­la Angu­lo.

Wszech­moc­ny Pech, i Wiel­moż­na Nie­udol­ność, któ­re opa­no­wa­ły na dobre wszyst­kie zagra­nia i strza­ły pił­ka­rza, usa­da­wia­jąc go na ław­ce rezer­wo­wych, z wol­na, mijać zaczę­ły dopie­ro pod koniec sezo­nu. Widać więc wyraź­nie, jak potęż­nym czar­no­księż­ni­kiem musi być Lope­ra, bądź też – jak potęż­nych dia­błów musi mieć na usłu­gach, aby z odle­gło­ści kil­ku­set kilo­me­trów, dzie­lą­cych Sewil­lę od Walen­cji, przez kil­ka mie­się­cy utrzy­my­wać nad pił­ka­rzem fatal­ne w skut­kach i bynaj­mniej nie przy­spa­rza­ją­ce Joaqu­ino­wi zwo­len­ni­ków – dia­bel­skie swe zaklę­cia. Obec­nie, dzię­ki zba­wien­ne­mu wpły­wo­wi nie­wąt­pli­wie pozy­tyw­nej magii i uro­ko­wi mia­sta, Joaqu­in odzy­sku­je wresz­cie swą dobrą for­mę, tak pod­stęp­nie skra­dzio­ną mu przez Lope­rę. Jesz­cze raz więc ape­lu­ją – nie dziw­my się wię­cej jego słab­szej grze, sko­ro prze­ciw­ko sobie miał tak potęż­ne­go rywa­la, zapew­ne nawet o tym nie wie­dząc…