Dumanie o pechu.

O pechu nasz na wszyst­kich fron­tach!… – chcia­ło by się rzec nie­co para­fra­zu­jąc sło­wa, a zmie­nia­jąc zupeł­nie kon­tekst ich poj­mo­wa­nia, jed­ne­go z pol­skich poetów, odno­sząc się do osta­tecz­ne­go fia­sku nadziei na któ­re­kol­wiek tro­feum. Istot­nie, na co jak na co, ale na brak pecha w tym sezo­nie, Quique Flo­res narze­kać nie może.

Czy jed­nak pech może być w czym­kol­wiek czyn­ni­kiem decy­du­ją­cym? Czy to wła­śnie ów nie­okre­ślo­ny czyn­nik, pod­sta­wo­wy obiekt ludz­kich gdy­bań, narze­kań i bia­do­leń, spo­wo­do­wał iż po zakoń­cze­niu sezo­nu naj­praw­do­po­dob­niej przyj­dzie nam się jedy­nie przy­glą­dać świę­tu­ją­cym try­um­fy rywa­lom? Czy też moż­na szu­kać kozłów ofiar­nych, czy­niąc z takie­go na przy­kład Quique Flo­re­sa ofia­rę na prze­bła­ga­nie owej nisz­czy­ciel­skiej siły, któ­ra zrzu­ca z pie­de­sta­łu naj­lep­szych, łamie kości naj­bar­dziej zahar­to­wa­nym i grze­bie pla­ny naj­bar­dziej ambit­nych?

Chy­ba naj­po­pu­lar­niej­szym zaję­ciem milio­nów – jeśli nie miliar­dów — ludzi całe­go ziem­skie­go glo­bu jest gdy­ba­nie. Zaję­cie to, o dresz­cze przy­pra­wia­ją­ce reali­stów, sto­ików czy też wsze­la­kich „ludzi czy­nu”, nie­rzad­ko jest jedy­nym opar­ciem przede wszyst­kim dla pasjo­na­tów, roman­ty­ków i wszel­kiej maści melan­cho­li­ków, po wtó­re dla histo­ry­ków, arche­olo­gów i wsze­la­kich bada­czy dzie­jów ludz­ko­ści (tutaj jed­nak z racji wyko­ny­wa­nia swe­go zawo­du); uczci­wość naka­zu­je też przy­znać, iż zaję­ciu gdy­ba­nia spo­ra­dycz­nie odda­ją się nie­mal wszyst­kie „czło­wie­ki” zasie­dla­ją­ce lądy naszej pla­ne­ty. Każ­dy, w chwi­li trud­no­ści czy nie­po­wo­dze­nia, zasta­na­wia się — roz­pa­mię­tu­jąc poszcze­gól­ne wyda­rze­nia – co sta­ło by się w przy­pad­ku nie­co innej kolei zda­rzeń. Obec­nie, gdy szan­sa na ten ostat­ni tytuł wyda­je się być odle­gła, więk­szo­ści z moich współ­ki­bi­ców pozo­sta­je wła­śnie insty­tu­cja gdy­ba­nia i świę­ta inkwi­zy­cja polo­wa­nia na win­nych nie­szczę­ściom…

O tym, że zwy­cię­żać w la Liga łatwo nie jest prze­ko­nu­ją się co tydzień tre­ne­rzy i kibi­ce poszcze­gól­nych zespo­łów z gór­nej pół­ki, prze­ko­nu­ją się też raz po raz roz­wście­cze­ni pasjo­na­ci spor­to­wych zakła­dów, prze­gry­wa­ją­cych dzię­ki wpad­kom fawo­ry­tów nie­ma­łe sumy pie­nię­dzy. O tym, że Pri­me­ra Divi­sion jest obec­nie wyrów­na­na jak Nizi­na Ama­zon­ki – czy też — wer­sja porów­na­nia dla mniej obe­zna­nych z geo­gra­fią jako taką – Wiel­ka Rów­nia Pre­rii – prze­ko­nać się moż­na cho­ciaż­by po tego­rocz­nych wyni­kach zespo­łów – każ­dy z „wiel­kich” zali­czył wpad­ki z tymi mniej­szy­mi, ponad­to obec­ność 3 hisz­pań­skich dru­żyn w pół­fi­na­le Pucha­ru UEFA, i to dru­żyn nie­ko­niecz­nie koja­rzo­nych z wiel­ką pił­ką (no, może poza Sevil­lą), świad­czy, iż to nawet ci „śred­nia­cy” hisz­pań­scy na trwa­łe wpi­su­ją się do tra­dy­cji euro­pej­skiej pił­ki, sie­jąc zamie­sza­nie w róż­no­ra­kich roz­gryw­kach pucha­ro­wych. A że do takich śred­nia­ków La Liga zali­czyć by moż­na co dru­gą dru­ży­nę ligi niech świad­czą wyni­ki poszcze­gól­nych spo­tkań pomię­dzy klu­ba­mi, wśród któ­rych nikt nie zna dnia ni godzi­ny, w któ­rej nadej­dzie rywal lepiej poukła­da­ny, bar­dziej zgra­ny, na tę chwi­lę lepiej dys­po­no­wa­ny, posia­da­ją­cy wię­cej szczę­ścia… No wła­śnie, szczę­ścia, a mia­ło być o nim (czy raczej sta­nie jego bra­ku – pechu) i Valen­cii, nie o śred­nia­kach i lidze… Acz­kol­wiek przy­dłu­ga­wa ta dygre­sja non­sen­sow­na nie jest – uka­zać chcia­łem, iż wygra­nie La Liga zada­niem jest nad­zwy­czaj trud­nym, któ­re by wyko­nać nale­ży być w peł­ni for­my przez cały nie­mal sezon, z rzad­ka mogąc sobie pozwo­lić na luź­niej­szy mecz, gdyż taki zazwy­czaj koń­czy się stra­tą punk­tów i lita­nia­mi wyzwisk pod adre­sem kon­kret­ne­go szko­le­niow­ca, na pocze­ka­niu skła­da­ny­mi przez sfru­stro­wa­nych nało­gow­ców zakła­dów buk­ma­cher­skich…

Zasta­nów­my się więc czym ów wspo­mi­na­ny już wie­lo­krot­nie pech nam zawi­nił tak bar­dzo, iż gdy­by ktoś z nas zna­lazł jego uoso­bie­nie z pew­no­ścią postą­pił­by z nim nie­ko­niecz­nie według naka­zów sumie­nia i wyzna­nia. A więc przede wszyst­kim żywioł ten, zazwy­czaj posłu­gu­jąc się noga­mi zawod­ni­ków zespo­łów rywa­li, poła­mał nam pił­ka­rzy. I to jakich pił­ka­rzy! Pierw­szym pecho­wym okre­ślić moż­na, tra­dy­cyj­nie już nie­dy­spo­no­wa­ne­go przez więk­szość sezo­nu, Vicen­te Rodri­gu­eza. Seria kon­tu­zji unie­moż­li­wia mu zagra­nie dwóch – trzech meczy pod rząd, dosyć sku­tecz­nie eli­mi­nu­jąc go na kolej­ne tygo­dnie… Stra­ta ta mogła­by być jesz­cze do prze­ży­cia, gdy­by nie fakt, iż dru­gi zna­ko­mi­ty skrzy­dło­wy – Jaime Gavi­lan – tak­że wpi­sa­ny został na listę ofiar Pecha, dzię­ki któ­re­mu ten uta­len­to­wa­ny mło­dzie­niec zerwał wię­za­dła krzy­żo­we kola­na. Kon­tu­zja ta, ze wszech miar paskud­na i powo­du­ją­ca przy­dłu­ga­wą prze­rwę w tre­nin­gach przez pewien okres cza­su sta­ła się nie­od­łącz­nym ele­men­tem każ­de­go nie­mal meczu powa­la­jąc mię­dzy inny­mi rów­nie sku­tecz­nie Edu czy Regu­eiro, nie­co mniej sku­tecz­nie Albel­dę, Mar­che­nę, czy też – jak moż­na by sądzić po poprzed­nim sezo­nie – okaz zdro­wia, uro­dy i zahar­to­wa­nia – Emi­lia­no Moret­tie­go. A prze­cież nie tyl­ko wię­za­dła pęka­ły nam w tym sezo­nie! Och nie, wszak rów­nie czę­sto włók­na mię­śnia uda raczy­ły się psuć poszcze­gól­nym zawod­ni­kom – wspo­mnia­ne­mu już Vicen­te czy też Rube­no­wi Bara­ji, eli­mi­nu­jąc ich na kolej­ne tygo­dnie, i z upo­rem powa­la­jąc na mura­wę co kil­ka spo­tkań. Żeby nie było zbyt jed­no­staj­nie, w tym sezo­nie zawod­ni­cy nasi mie­wa­li tak­że pęk­nię­te kości (Albel­da), zwich­nię­te ramię (Morien­tes), czy też łapa­li wsze­la­kie drob­niej­sze ura­zy, wyklu­cza­ją­ce ich na mecz czy dwa. Nie odby­ło by się też oczy­wi­ście bez nie­co przy­dłu­ga­we­go powro­tu do zdro­wia po ope­ra­cji pew­ne­go bocz­ne­go obroń­cy, pro­ble­mów z nad­wa­gą, mową i tre­nin­ga­mi jed­ne­go z napast­ni­ków i prze­cią­żeń mię­śnio­wych nie­mal każ­de­go pił­ka­rza. Mie­li­śmy też napad na dom nasze­go pił­ka­rza, pew­ne­go Bra­zy­lij­czy­ka, któ­ry z pew­no­ścią musiał wręcz try­skać zachwy­tem, gdy raz wra­ca­jąc z tre­nin­gu zastał w miesz­ka­niu wła­my­wa­czy.

Pech więc na wszel­kie spo­so­by odbie­rał naszym gra­czom zdol­ność do gry, wyka­zu­jąc się jed­nak rów­nież nie­ma­łą fan­ta­zją na innych obsza­rach pił­kar­skich zma­gań. Mie­li­śmy więc kar­ne któ­rych nie powin­no być, a nie mie­li­śmy takich któ­re być win­ny, obi­ja­li­śmy meta­lo­we ele­men­ty bram­ki, mie­li­śmy jed­ne­go skrzy­dło­we­go, któ­ry kil­ka­krot­nie tra­fiał wła­śnie w ele­men­ty two­rzą­ce bram­kę, jed­nak­że nie punk­to­wa­ne przy ich obi­ciu, skrzy­dło­wy ten dodat­ko­wo zaczął coraz czę­ściej swą grą wzbu­dzać jed­no­cze­śnie śmiech, poli­to­wa­nie i czar­ną roz­pacz – jak się bowiem oka­za­ło – nie przy­kła­dał się zbyt­nio do tre­nin­gów. Wra­ca­jąc jed­nak do spra­wy pecha, mie­li­śmy tak­że bram­ki tra­co­ne w ostat­nich minu­tach, któ­re – jak się zapew­ne oka­że – oka­żą się decy­du­ją­ce w wal­ce o mistrzo­stwo kra­ju, a oka­za­ły w wal­ce o Ligę Mistrzów. Pech kie­ro­wał tak­że loso­wa­niem kolej­nych par w roz­gryw­kach Ligii Mistrzów, gdzie zechciał tak­że, iż mie­li­śmy za rywa­la zespół naj­pierw zbyt dum­ny by pogo­dzić się z poraż­ką, pro­wo­ku­ją­cy po meczu bój­ki, przez co stra­ci­li­śmy jed­ne­go z obroń­ców na 7 mie­się­cy i jed­ne­go z pomoc­ni­ków na kil­ka spo­tkań tych roz­gry­wek. Potem przy­szedł zespół zbyt dobrze przy­go­to­wa­ny fizycz­nie, i – jak się oka­za­ło — potra­fią­cy grać do ostat­niej minu­ty…

Pech przy­dzie­lał nam też i arbi­trów na spo­tka­nia ligo­we, któ­rzy oka­zy­wa­li się miło­śni­ka­mi tra­dy­cji i sym­pa­ty­ka­mi kul­tu­ry baskij­skiej, wydat­nie poma­ga­jąc pew­ne­mu zespo­ło­wi z tego wła­śnie rejo­nu zwy­cię­żyć, być może dzię­ki temu utrzy­mać się w lidze, w któ­rej – dodać war­to – był od zawsze, to jest od jej zało­że­nia, nigdy nie gra­jąc w roz­gryw­kach niż­sze­go szcze­bla.

Pech więc spo­wo­do­wał iż do lide­ra tra­ci­my już co naj­mniej 6 punk­tów, pech wyeli­mi­no­wał nas z Ligii Mistrzów. Pech, nie błę­dy tre­ne­ra czy szta­bu medycz­ne­go zdzie­siąt­ko­wa­ły nam kadrę, co nie­ko­rzyst­nie musia­ło się odbić na wyni­kach każ­dej rywa­li­za­cji – tak­że w ramach euro­pej­skich pucha­rów… Pech pobił nas na wszyst­kich fron­tach, spra­wia­jąc, że zamiast o mistrzo­stwie, myśli­my o tym, czy zdo­ła­my wywal­czyć miej­sce pre­mio­wa­ne awan­sem do Cham­pions League w przy­szłym sezo­nie.

We wszyst­kich tych wyda­rze­niach moż­na by oczy­wi­ście wybrać te, w któ­rych winę poszcze­gól­nych osób (jak na przy­kład arbi­trów, tre­ne­ra czy leka­rzy) wyka­zać łatwo, jed­nak kon­so­li­da­cja ich i przy­po­rząd­ko­wa­nie pecho­wi, daje zna­ko­mi­ty efekt – to wła­śnie przez ten prze­klę­ty czyn­nik, war­tość samą w sobie chy­ba tyl­ko dla pogan i naszych wro­gów, nasz uko­cha­ny klub spo­tka­ło tyle roz­cza­ro­wań i tyle nie­po­wo­dzeń. O tym, czy efekt ten jest praw­dzi­wy – zapra­szam już Was, Dro­dzy Czy­tel­ni­cy, któ­rzy­ście dotrwa­li aż do tego momen­tu – do dys­ku­sji.